Wprowadzenie: Z miłości do opery.

„Operę się kocha, albo nienawidzi. A ja ją uwielbiam.” – zwykła mawiać moja Mama. Zapewne nie ona pierwsza i nie ona ostatnia. I miała rację.
Kiedy jako pięcioletnie dziecko po raz pierwszy w życiu pojechałam z rodzicami na Festiwal im. Jana Kiepury w Krynicy Zdroju i mój dożywotni, jak się okazało, romans z operą dopiero kiełkował, nie przypuszczałam, jak ambiwalentne uczucia może wzbudzać ten właśnie rodzaj muzyki. Dla jednych – czyste piękno, artystyczne wyżyny, otwierające się ponad głowami i zapraszające do siebie sklepienie niebios, dla innych – tortura, zło konieczne, dźwięki uformowane w nóż, raniący teoretycznie wrażliwe organy (chodzi głównie o serce).
Ta druga reakcja, lękliwa, obronna, jest dla mnie osobiście, poniekąd niezrozumiała, aczkolwiek przyjmuję do wiadomości jej istnienie. Bo właściwie, jakie jest jej źródło?

Negatywne skojarzenia? Brak skojarzeń? Niewiedza? Opera jest dla wielu niczym odległa o tysiące kilometrów wyspa, której mieszkańcy porozumiewają się w kompletnie nieznanym języku. Dlaczego tak jest?
Poziom wrażliwości, to jedno. Każdy ma inny. Niektórzy potrzebują naprawdę silnych muzycznych wrażeń, by drgnęło im serce. Jak sami twierdzą, trafia do nich jedynie tzw. ciężkie brzmienie. W porządku. Jednakże, czy silnych wrażeń nie może dostarczać muzyka klasyczna?
Liryczne arie, „Usta milczą, dusza śpiewa”, „Carmen”, potem długo nic, czasem ktoś powie „Traviata”, ale o czym to właściwie było, ciężko stwierdzić – mniej więcej tak kojarzą się operowe utwory dla tzw. przeciętnego zjadacza chleba (a pierwszy, który wymieniłam, nie pochodzi nawet z opery, a z operetki „Wesoła wdówka” Franza Lehara). Więc w tych okolicznościach, warto szukać głębiej. Dokształcać się. Oczywiście nie ma przymusu, nie każdy musi chodzić do opery, tak jak nie każdy interesuje się grą w hokeja, chodzi na wystawy francuskich grafików, czy czytuje sonety Shakespeare’a. Jednak często trafiam na przypadki „chciałbym, a boję się (bo pewnie umrę z nudów / nic nie zrozumiem / nie będę potrafił się skoncentrować – niepotrzebne skreślić)”. A w obcowaniu ze sztuką, nie tylko operową, ale każdą inną, potrzeba odwagi. By otworzyć się na nowe doznania dźwiękowe, wizualne, a przede wszystkim, emocjonalne.

Jednakże, zacznijmy od początku. Skąd właściwie bierze się miłość do opery? W końcu, nie każdy obcuje z nią na co dzień i, cytując film „Milczenie owiec”, „podziwiamy to, co widzimy codziennie”. Z moich osobistych doświadczeń, jak również obserwacji, wynika, że to kwestia wychowania. Trzeba trafić na swojej życiowej drodze na odpowiednich ludzi. Można na przykład mieć to szczęście, jak ja, posiadania wyedukowanych w temacie rodziców. Niekoniecznie od razu muzyków, wystarczy po prostu, melomanów.
Moja Mama, lekarz z wykształcenia, już do kołyski śpiewała mi arie Jana Kiepury. Oczywiście nie miałam wówczas pojęcia, co oznaczały teksty, dopiero po latach zorientowałam się, że słynny utwór „Lat dwadzieścia miał mój dziad” z „Ptasznika z Tyrolu” wcale nie jest taki niewinny w treści. Potem było słuchanie płyt analogowych – babcia miała ich mnóstwo. Walce Straussa, pamiętam jak przez mgłę.
Ostatecznie, przyszedł czas na operę na żywo. Pamiętam, jakby to było wczoraj. Był rok 1993, a na krynickiej scenie Pijalni Głównej – Bożena Zawiślak jako tytułowa „Carmen”. Sam pan Bogusław Kaczyński, dyrektor Festiwalu Jana Kiepury (i od tamtego czasu, mój operowy guru), pytał moją Mamę, czy to aby dobry pomysł, by tak małe dziecko (czyli pięcioletnią mnie) zabierać na operę, w dodatku w czterech aktach. Mama na szczęście wierzyła we mnie od początku. Że to nie będzie czas stracony ani dla mnie, ani dla niej.
I tak otworzyły się przede mną wrota do magicznego świata. To był pierwszy alternatywny świat, poza szarym, codziennym „tu i teraz”, który poznałam. Zanim nauczyłam się czytać i pisać. Opera. Muzyka, śpiew, kostiumy, balet – dla pięcioletniego dziecka, to było ogromne przeżycie. Pochłonęło mnie bez reszty. Mama ponownie miała rację.
Nuciłam arie przez kolejne dni, tygodnie, miesiące… Ha, czasem do tej pory coś zanucę, choć obecnie nie ulega wątpliwości, że nie mam głosu i moja kariera musiała potoczyć się w innym kierunku (mała dygresja). A to był dopiero początek mojej muzycznej edukacji i niekończących się zachwytów.

Tymczasem, coraz rzadziej widuję wśród operowej publiczności ludzi młodych. Sama zbliżam się do trzydziestki i często z czystym sumieniem mogę stwierdzić, iż jestem najmłodsza na sali. Nie wspominając już o koncertach w filharmonii, gdzie z frekwencją wiekową publiczności jest jeszcze gorzej i czuję się jak na zjeździe słuchaczy uniwersytetu trzeciego wieku. Obserwuję to zjawisko ze swoistym żalem.

Tak więc, podstawą jest edukacja w domu, bo raczej nie w szkołach publicznych. Osobiście nie wspominam lekcji muzyki w mojej podstawówce czy gimnazjum jako szczególnie interesujących. Polegały głównie na naukach piosenek, z których obecnie nie pamiętam żadnej, może poza „Prząśniczką”, bo to w końcu Moniuszko. W licem ogólnokształcącym nie miałam już w ogóle zajęć poświęconych którejkolwiek ze sztuk. Muzyka, czy plastyka, nie istniały. Nacisk położono na tak zwane praktyczne przedmioty. To było co prawda kilkanaście lat temu, nie jestem pewna, jak jest teraz, lecz jeśli edukacja współczesnej polskiej młodzieży zmierza w takim kierunku, sale oper i filharmonii będą pustoszały wraz z odejściem kolejnych pokoleń.
Są oczywiście szkoły muzyczne, do jednej z których uczęszcza moja dziewięcioletnia kuzynka, ale to osobna bajka i raczej obejmuje niewielki procent młodych ludzi.

A przecież, muzyka klasyczna jest skarbem. Ponadczasowym, który nie starzeje się, nie odchodzi do lamusa wraz z modą, jak piosenki w radiu, o których po paru miesiącach każdy zapomina i tylko nieliczne stają się przebojami. Ten skarb można odkrywać wciąż na nowo. I czerpać z tego radość.

Nie można mówić źle o operze. To prawdopodobnie ostatnia forma czystego piękna, która nam pozostała w tym niewesołym, pełnym zawirowań świecie. Choć na scenie rozgrywają się często wielkie dramaty, dzięki nieśmiertelnej muzyce stają się one odskocznią od brutalnej rzeczywistości, która nas otacza. Każda inna ze sztuk, malarstwo, poezja, film, co chwilę zmieniają maski. Mogą mieć setki, tysiące twarzy, aż bywa, że przestają przypominać siebie. Ale nie opera. Opera jest wieczna.

2 uwagi do wpisu “Wprowadzenie: Z miłości do opery.

  1. Przypomniał mi się wywiad pt: „Opera jest jak sushi. Ludzie jej nie lubią, bo jej nie znają” (link w mojej stopce) – może to jest klucz do rozpowszechniania?

    Polubienie

    1. Pomysł nie jest zły i życzę powodzenia autorkom, nie jestem tylko pewna, czy mają rację, że opera powinna iść z duchem czasu i pokazywać problemy współczesnego człowieka. Bo te współczesne problemy mamy akurat wszędzie – w telewizji, we wszystkich mediach, w teatrze, sztukach plastycznych, wszystko bardzo „na czasie”. I bardzo brutalnie pokazane, kolokwialnie mówiąc, wali prosto w oczy. Czy aby nie za dużo tej codzienności wokół? Dla mnie urok opery polega właśnie na oderwaniu od codzienności, podróży w czasie. Uwspółcześnione adaptacje oper, np. „Traviata” przeniesiona do XXI wieku, gdzie bohaterka zamiast gruźlicy, ma guza mózgu, albo „Carmen”, w której motory wjeżdżają na scenę, albo to, co Opera Wrocławska zrobiła z „Madame Butterfly” – pokazała operę w kontekście seks-handlu nieletnimi na Dalekim Wschodzie. Takie zabiegi moim zdaniem odzierają operę z magii. Puccini przewraca się w grobie, widząc „Cyganerię” przeniesioną w świat współczesnych hipsterów. A to tylko kilka przykładów.

      Polubienie

Dodaj komentarz