Walc wiedeński z Tuwimem. „Zemsta Nietoperza” w Teatrze Wielkim w Łodzi.

Zemsta najlepiej smakuje na zimno. Z takiego założenia wychodzi też większość reżyserów operowych w Polsce, bowiem spektakl „Zemsta Nietoperza” Straussa wraca na sceny najczęściej właśnie w okresie zimowym. Nie inaczej było z łódzką premierą.

Nowa produkcja Teatru Wielkiego jest urzekająco, a wręcz rozkosznie piękna. Zadbano o każdy szczegół – kostiumów, scenografii, oświetlenia. Wszystko w stonowanej, nienachalnej kolorystyce pasuje do siebie wprost idealnie. Tworzy spójną całość. Tak powinno też być z artystami na scenie, o co zadbał reżyser i choreograf w jednym, Giorgio Madia. Tutaj nic nie dzieje się bez przyczyny, ruch sceniczny to ciągły pokaz idealnie zgranych ze sobą, teatralnych gestów.

Zatem poza pięknym operetkowym śpiewem, można podziwiać także aktorstwo, które zdecydowanie różni się od tego w pozostałych współcześnie wyreżyserowanych operetkach. Jest to bardziej ukłon w stronę przedwojennej konwencji, w stronę Tuwima – autora tłumaczenia libretta – i jego czasów.

Ogromnym plusem jest pantomimiczny prolog, który odbywa się na scenie podczas uwertury. Pozwala lepiej zrozumieć całą intrygę, mającą miejsce w kolejnych aktach. Jest to przezabawna, miła dla oka, rozrywkowa scena dostarczająca wiele radości.


Prawdziwą zaletą jest także obsada. Joanna Woś jako Rozalinda i Tomasz Rak jako Einsenstein wykreowali pełną sprzeczności parę. Wspaniale prezentowała się i brzmiała Joanna Moskowicz w partii Adeli, Grzegorz Szostak jako dyrektor więzienia zachwycił chyba najlepszym tamtego wieczoru aktorstwem i dowcipem. Zaś orkiestra spisała się doskonale, choć pod batutą takiego Mistrza jak Tadeusz Kozłowski nie mogło być inaczej.

Całość jest urocza, przyjemnie się słucha, jeszcze przyjemniej ogląda. Jest atmosfera Wiednia, niewymuszony przepych, elegancja i szyk. Łódzka „Zemsta…” na pewno nieco podbudowała moją opinię o operetkach, z którymi próbowano robić już chyba wszystko i coraz rzadziej z pozytywnym skutkiem. Choć nadal preferuję śpiew – czyli to, co solistom wychodzi najlepiej, od dialogów.

Koncert „Kolędy na Trzech Tenorów” w Krynicy Zdroju.

Czy kolędowanie prawie miesiąc po świętach Bożego Narodzenia może być interesujące i przyjemne? Koncert zorganizowany, wyreżyserowany i poprowadzony przez Łukasza Lecha pokazał, że jak najbardziej. 


Nawiązując do tradycji koncertów świątecznych, śpiewanych przez trzech najsłynniejszych tenorów świata, Pavarottiego, Domingo i Carrerasa, zrodził się pomysł podobnego artystycznego wydarzenia w Polsce. I to w miejscu szczególnym – w Krynicy Zdroju, ukochanym uzdrowisku wybitnego polskiego tenora, Jana Kiepury. Za scenerię posłużyło pięknie oświetlone wnętrze kościoła, zaś wystąpili: Jakub Oczkowski, Alexander Martinez i Łukasz Gaj oraz orkiestra poprowadzona przez Mieczysław Smyda. Był to koncert rangi międzynarodowej, gdyż zabrzmiały kolędy, piosenki świąteczne i pastorałki w wielu językach: polskim, angielskim, niemieckim, łacińskim, a nawet meksykańskim. Chwilami wzruszająca, innym razem wesoła muzyka w nieznanych dotąd aranżacjach, dostarczyła publiczności wielu emocji. I chyba nie było ani jednej osoby, która wyszłaby z koncertu nieusatysfakcjonowana. 


Nagranie telewizyjne pojawi się na antenie w okresie nadchodzących świąt Bożego Narodzenia (grudzień 2018), a tymczasem, zachęcam do obejrzenia fotorelacji, będącej jedynie namiastką tego jakże niezwykłego wieczoru.