Destrukcyjna siła miłości. „Anna Bolena” w Operze Krakowskiej.

Istnieje pewien odwieczny dylemat sceny operowej. Co jest bardziej istotne: artystyczna wizja i kreatywność, czy wierność pierwowzorowi? A może jedno i drugie? W jakich proporcjach? Wydaje się, że dodatkowy poziom trudności pojawia się, gdy reżyser ma do czynienia z operą o libretcie opartym nie o dzieło literackie (a te są bardzo liczne), lecz o historię. Na jak wiele można sobie pozwolić, by nie zatracić historycznego kontekstu, a jednocześnie uniknąć wtórności, banału i nudy?

Przed reżyserką Magdaleną Łazarkiewicz pojawiło się nie lada wyzwanie. Dotychczas znana przede wszystkim z dokonań w sferze filmowej, zrealizowała dwie inscenizacje operowe: „Pajace” i „Rycerskość wieśniaczą” w Teatrze Wielkim w Łodzi kilkanaście lat temu. Zafascynowana światem opery, podjęła się wystawienia „Anny Boleny” Gaetano Donizettiego na scenie Opery Krakowskiej, nie rezygnując przy tym ze swojego filmowego „ja”.

Wszyscy znamy tragiczną histrię Anny Boleyn, drugiej żony Henryka VIII, króla Anglii, który zapisał się na kartach historii nie tylko jako potężny władca i twórca kościoła anglikańskiego, lecz także krwawy tyran, ogarnięty obsesją spłodzenia męskiego potomka. Piękna, wciąż jeszcze młoda, ambitna, wykształcona kobieta, niesłusznie oskarżona o zdradę i stracona w Tower of London 19 maja 1536 roku poprzez ścięcie (nie toporem, a mieczem, jak czyniono ze szlachetnie urodzonymi). Kogóż nie wzruszają jej losy? Reżyserzy filmowi sięgali po ów temat nadzwyczaj często. Wystarczy wspomnieć film „Anna tysiąca dni” (1969) z niezapomnianym Richardem Burtonem w roli Henryka i Geneviève Bujold w roli Anny, niezwykle popularny serial „Dynastia Tudorów” (2007), czy jeden z nowszych filmów pełnometrażowych, „Kochanice króla” (2008), gdzie w rolę Anny wcieliła się Natalie Portman.

Opera Gaetano Donizettiego koncentruje się na ostatnich tygodniach z życia królowej. Widzimy więc kobietę rozgoryczoną, odtrąconą, zastraszoną, pełną podejrzliwości i rozpaczy. Anna Bolena tkwi w potrzasku nieudanego małżeństwa, z którym wiązała wielkie nadzieje. Przy czym bohaterka nie traci swego dostojnego, pełnego majestatu wizerunku. To bardzo wymagająca partia, zarówno wokalnie (włoskie belcanto) jak i aktorsko.

Na krakowskiej scenie można podziwiać dwie Anny – Karinę Skrzeszewską i Katarzynę Oleś-Blachę. Śpiewaczki, które zdecydowanie więcej dzieli niż łączy.
Anna Katarzyny Oleś-Blachy jest zafrasowana, trochę rozedrgana, z trudem panująca nad własnymi emocjami. Na jej twarzy wypisany jest smutek, który stara się bezskutecznie ukryć. To kobieta po przejściach, świadoma utraty swego dawnego blasku. Wzrusza zarówno jej postawa, jak i śpiew – emanujący rozpaczą i bólem.
Karina Skrzeszewska w partii Anny to uosobienie dostojnej heroiny. Jest królewska w każdym geście i spojrzeniu, przez co wydaje się być znacznie bardziej opanowana. Tym dotkliwiej przejmujące są momenty, gdy daje o sobie znać jej wybuchowy temperament i nadwrażliwość. Karina Skrzeszewska wykreowała na scenie postać niezwykle złożoną, dzięki czemu autentyczną, bliską każdemu z nas. Co więcej, zaśpiewaną z prawdziwą wirtuozerią. Włoskie belcanto w jej wykonaniu, na poziomie najlepszych europejskich teatrów operowych, to czysta rozkosz dla słuchaczy.

Giovanna Seymour, rywalka Anny, to również bohaterka emocjonalnie rozdarta. Brnąc coraz bardziej w romans z królem, niezdolna do okiełznania występnej miłości, która nią zawładnęła, nie potrafi tym samym uwolnić się od dręczących ją wyrzutów sumienia. Tę udrękę wspaniale pokazuje na scenie aktorsko rewelacyjna Karolina Sikora, partnerująca Karinie Skrzeszewskiej. Młoda, drobna śpiewaczka zapada w pamięć dzięki niezwykle emocjonalnej kreacji aktorskiej, a przede wszystkim imponującej sile głosu. Duety, które wykonuje wraz z Kariną Skrzeszewską to zachwycająca synteza, a nawet, ośmielę się napisać, symbioza dzwięków.
Wraz z Katarzyną Oleś-Blachą, w partii Seymour obsadzona została Monika Korybalska. Jej Giovanna jest zdecydowanie bardziej delikatna, dziewczęca, subtelna. Co doskonale kontrastuje z wizerunkiem Anny – dojrzałej kobiety po przejściach. Obie panie są jak ogień i woda. A przeciwieństwa przyciągają się nie tylko w życiu, ale również na scenie.

Na uwagę zasługuje także postać Smeatona. Partia spodenkowa dla mezzosopranu – młody śpiewak, zauroczony starszą od niego królową, w krakowskiej inscenizacji ma dwa oblicza: Olgi Maroszek i Wandy Franek. To postać, którą beznadziejna miłość doprowadzi do zguby nie tylko własnej, lecz także adresatki jego uczuć. A uczucia wprost wypływają ze śpiewu i ekspresji Olgi Maroszek. Jest w nich zarówno ciepło i namiętność, jak i lęk, a także przejmująca samotność. Smeaton Olgi Maroszek to wulkan emocji. W interpretacji Wandy Franek emocje są zdecydowanie bardziej utajone, z widoczną obawą przed konsekwencjami ich ujawnienia. Po raz kolejny więc mamy do czynienia ze zróżnicowaniem osobowości bohatera, co w obu obsadach dobrze sprawdza się na scenie.

Jak przy takim zestawie solistek wypadają panowie?
Henryk, a właściwie Enrico, ma dwie twarze: młodszą – Szymona Kobylińskiego i dojrzalszą – Volodymira Pankiva. O ile pod względem postury fizycznej Volodymir Pankiv jest zdecydowanie bliższy historycznemu pierwowzorowi, tak ekspresja zaślepionego przez własne namiętności, nadużywającego władzy mężczyzny, jest bardziej widoczna u Szymona Kobylińskiego.
Partia tenorowa – Lord Percy, pierwsza miłość Anny Boleny – z większą lekkością, swobodą i finezją zaśpiewana jest przez Andrzeja Lamperta (w obsadzie z Katarzyną Oleś-Blachą) niż Adama Sobierajskiego. Zadania nie ułatwia fakt, iż bohater to desperat. Pokazuje to na każdym kroku, chcąc odzyskać miłość Anny, którą przed laty utracił. Jest on, podobnie jak Enrico, mężczyzną podejmującym decyzje pod wpływem porywów własnej namiętności. Nie zamierza ukrywać miłości do głównej bohaterki, nie bacząc na konsekwencje. Pokazać to wszystko i do tego bezbłędnie wyśpiewać techniką włoskiego belcanta, to nie lada sztuka.

Inscenizacja, choć dotyka historycznych realiów, chociażby poprzez kostiumy projektu Marii Balcerek (niepozbawione jednak elementów współczesnych, widocznych między innymi w obuwiu męskiej części obsady, czy charakteryzacji – tatuażach), niewiele ma wspólnego z epoką renesansu. Scenografia jest bardzo oszczędna. Może nawet za bardzo, gdyż ogranicza się do trzech ruchomych ścian w ciepłej tonacji kolorystycznej (ugier złotobrunatny), podestu i tronu, który, być może celowo, nie sprawia wrażenia wygodnego. Na ścianach wyświetlane są ruchome wizualizacje, które sugerują emocje bohaterów, innym razem zaś scenerię, w jakiej rozgrywa się akcja. W ostatnim akcie pojawia się również klatka, jednak nie spełnia ona tak istotnej funkcji, jak chociażby ta ukazana w „Makbecie” w reżyserii Phyllidy Lloyd na scenie Royal Opera House w Londynie. Symbolika klatki jako miejsca egzekucji jest dość wątpliwa.
Zbędnym elementem są także pojawiające się jak w filmie, napisy. Od tytułu, poprzez dosłowne obwieszczenie zakończenia pierwszego aktu, aż po napisy końcowe, z wyszczególnioną jedną i drugą obsadą. Jakby widz miał jasno zapowiedziane, że to, co zobaczył na scenie, nie jest prawdziwe, to tylko film i czas wrócić do rzeczywistości. Zabieg ten nie pozostawia miejsca na relfeksję i ewentualny znak zapytania.
Co więcej, z filmem mamy do czynienia już od uwertury, podczas której rozgrywa się pantomimiczna scena w studiu filmowym i garderobie. Soliści są tu nikim więcej niż tylko aktorami. Z góry dając do zrozumienia: to nie dzieje się naprawdę. Koncepcja studia filmowego i garderoby nie jest zresztą niczym nowym na polskiej scenie operowej. Pojawia się także w „Erosie i Pysche” w reżyserii Barbary Wysockiej na deskach Teatru Wielkiego Opery Narodowej w Warszawie. A zatem, wtórność pomysłów.
Ascetyczna scenografia ma oczywiście swoje plusy. Pozwala skupić uwagę na solistach i chórzystach, na ich śpiewie i aktorstwie. W czym dodatkowo pomocne byłoby mniej sztampowe oświetlenie. Czego niestety zabrakło.

Całość broni się nie tylko dzięki umiejętnościom wokalnym i aktorskim solistów, lecz także orkiestrze poprowadzonej przez maestro Tomasza Tokarczyka oraz chórowi Opery Krakowskiej. Pod batutą tak doświadczonego dyrygenta, muzyka Donizettiego brzmi świeżo, żywiołowo i energicznie.

Można przymknąć oko na niuanse, jeśli potraktujemy całość jako miłosną tragedię. Koncentrując się na relacjach pomiędzy bohaterami, ich namiętnościach, które zamiast budować, niszczą. Gdzie każda wyśpiewana fraza jest deklaracją miłości i bólu. Czy widz w tę miłość i ból uwierzy – pozostawiam to do indywidualnej interpretacji. Pamiętając jednocześnie, że belcanto czyni cuda i kruszy nawet najtwardsze serca.

Premiera odbyła się 25 maja 2018 roku.

„Anna Bolena” – wprowadzenie plastyczne.

Przed premierą „Anny Boleny” Gaetano Donizettiego w Operze Krakowskiej (25.05.2018).

Najbardziej znanym malarzem rodu Tudorów był Hans Holbein Młodszy (1497-1543), bawarski portrecista. Dziś, przez krytyków sztuki nazywany jest wręcz malarzem propagandowym, gdyż bez jego plastycznego geniuszu i imponującej produktywności, Henryk VIII i jego dwór nie zyskaliby tak ogromnej popularności.

Niewiele o nim wiadomo, nim przybył do Anglii w wieku lat trzydziestu. Wcześniej zajmował się głównie ilustrowaniem katolickich tekstów religijnych. Tworzył w Bazylei, gdzie również mieszkał, odbył też podróże do Mediolanu i Lyonu. Jego ówczesne dzieła malarskie nie przysporzyły mu jednak popularności poza granicami jego ojczyzny.
Za to portrety jakie namalował na dworze Henryka VIII uczyniły go jednym z najsłynniejszych malarzy epoki renesansu. W 1532 roku otrzymał oficjalny tytuł nadwornego malarza angielskiego króla.

Nie bez powodu nazywa się go dziś malarzem propagandowym – miał bowiem tendencję do nadmiernego upiększania i idealizowania portretowanych postaci, za co jedni obsypywali go złotem, inni zaś krytykowali.

Podobno namalował Annę z Cleves tak piękną, że Henryk VIII zdecydował się poślubić ją gdy tylko ujrzał portret i zanim spotkał swą wybrankę na żywo. Do zaślubin doszło per procura i gdy Anna ostatecznie przybyła na dwór Henryka, rozczarowany monarcha nie zdecydował się na skonsumowanie związku. Co najprawdopodobniej uratowało jej życie, gdyż małżeństwo anulowano po niedługim czasie. Królowa uniknęła krwawego topora i spędziła resztę życia w spokoju i dostatku. Otrzymała liczne posiadłości, w większości których nawet nigdy nie mieszkała i do końca jej dni pozostała w przyjaznych relacjach z Henrykiem VIII.

Angielski monarcha na portretach Holbeina miał być uosobieniem siły, spokoju, majestatu, okazem zdrowia, o regularnych rysach, budzący podziw, respekt i miłość poddanych.
Na obrazach poniżej:
Anna Boleyn (szkic)
Jane Seymour (olej na desce)
Anna z Cleves (olej na desce)
Domniemany portret Katarzyny Howard
Henryk VIII około 1537 r.
Henryk VIII około 1540 r.

„Anna Bolena” w Operze Krakowskiej – fotorelacja z konferencji prasowej.

Konferencja prasowa dotycząca najnowszego spektaklu Opery Krakowskiej, „Anny Boleny” Donizettiego w reżyserii Magdaleny Łazarkiewicz.
Premiera odbędzie się 25 maja 2018 roku.

W konferencji wzięli udział:
Odtwórczynie partii tytułowej, solistki Karina Skrzeszewska i Katarzyna Oleś-Blacha
Reżyserka Magdalena Łazarkiewicz
Dyrygent Tomasz Tokarczyk
Projektantka kostiumów Maria Balcerek
oraz dyrektor Bogusław Nowak

W nawiedzonym hotelu. „Ognisty Anioł” w Teatrze Wielkim Operze Narodowej.

Opera przybiera coraz bardziej zaskakujące formy wizualne. Zaczynam zastanawiać się, czy koniecznie istnieje potrzeba nadawania jej dodatkowego znaczenia, poza tym, które już wnosi muzyka i libretto.

W „Ognistym Aniele” Prokofieva jest tyle przejmujących dzwięków, które pobudzają zmysły i przyśpieszają akcję serca, libretto opiewa historię tak mocno oddziałującą na wyobraznię… Historię mistyczną, mroczną, przepełnioną dramatyzmem opętania, obsesji, niespełnienia, pożądania, alienacji, wykluczenia, potępienia. A więc właściwie, po co na siłę wpychać losy bohaterów w inny wymiar?

Reżyser Mariusz Treliński umieścił akcję w obskurnym współczesnym hotelu, w którym dzieje się tyle, że chwilami nie wiadomo, w którą stronę patrzeć. Statyści w cudacznych strojach, wykonujący zagadkowe dla mnie czynności (szczytem był jegomość z aparatem fotograficznym, błyskającym publiczności flashem po oczach), wkraczają na scenę zupełnie nagle, sieją zamęt i tak samo nagle znikają. Do tego nieodzowne u tegoż reżysera odniesienia do popkultury, tu i ówdzie w stylizacjach postaci i elementach scenograficznych.

Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że zródłem inspiracji był piąty sezon serialu „American Horror Story” Ryana Murphy’ego, pod tytułem „Hotel”. Jestem wielbicielką tego krwawego, nieco przerysowanego, nacechowanego brutalnym erotyzmem serialu. Nie jestem jednak pewna, czy chcę go oglądać na scenie operowej. Osobiście nie poszukuję w operze akurat takich rozwiązań. I nie należę do widzów, do których one przemawiają. Choć grono publiczności łaknącej kultury wysokiej przesyconej popkulturą niewątpliwie istnieje, a może nawet, z kolejnymi pokoleniami, powiększa się.

Kilka lat studiów na Akademii Sztuk Pięknych, ponad 25 lat odwiedzania oper w kraju i za granicą i nadal muszę z czystym sumieniem przyznać, że wiele współczesnych inscenizacji – w tym także Trelińskiego – pozostaje dla mnie niezrozumiałych.

Na szczęście, przyjemnością było słuchanie orkiestry pod batutą młodego, energicznego dyrygenta Bassema Akiki, jak również śpiewu solistów. Wokalnie, na wysokości zadania staje nie tylko dwójka głównych bohaterów – Ausrine Stundyte (Renata) i Scott Hendricks (Ruprecht), ale także, a może wręcz przede wszystkim, utalentowane polskie mezzosopranistki: Agnieszka Rehlis jako Wróżka/Widmo i Bernadetta Grabias w partii właścicielki hotelu. Obie śpiewaczki stworzyły bardzo wyraziste, choć epizodyczne kreacje aktorskie.

Różnorodność, światowość, jeden element zaskoczenia za drugim – często wbrew logice. To wszystko można zobaczyć na scenie narodowej w „Ognistym Aniele” Trelińskiego. W nawiedzonym hotelu, w królestwie mrocznego chaosu.

 

03
Agnieszka Rehlis jako Widmo
04
Beata Fischer i Agnieszka Rehlis

Gdy demony nie chcą spać. „Tramwaj zwany pożądaniem” w Teatrze Wielkim w Łodzi.

Teatr operowy otwiera drzwi do innych światów. Pozwala odwiedzić miejsca, których nie znaliśmy, przenieść się w czasie do historycznych epok, stanąć twarzą w twarz z postaciami wręcz legendarnymi. A co jeśli opera, zataczając koło, zajrzy do okien współczesnego człowieka, wwierci się w jego psychikę, wyciągnie na światło dzienne demony, które drzemią w najmroczniejszym zakamarku jego duszy?

Opera współczesna coraz częściej zmierza w tym kierunku. W kierunku teatru psychologicznego. Nie inaczej jest z „Tramwajem zwanym pożądaniem” Andre Previna.
Opera sama w sobie dość świeża, gdyż pierwsze wykonanie miało miejsce równo 20 lat temu. Amerykańska opowieść na amerykańskiej scenie, oparta na sztuce Tennessee Williamsa, którą dodatkowo rozsławił film z nagrodzoną Oscarem Vivien Leigh z 1951 roku.
Teraz, amerykański dramat zagościł na scenie Teatr Wielki w Łodzi. Wyzwania podjął się reżyser Maciej Prus. Czy polska publiczność jest gotowa na doświadczenie operowe tak odmienne od znanych jej dotychczas? Sądzę, że jak najbardziej.

Wraz z główną bohaterką, Blanche DuBois, wkraczamy w klaustrofobiczny świat ciasnego, prowizorycznie umeblowanego mieszkania w Nowym Orleanie. Minimalizm scenograficzny, inspirowany malarstwem Edwarda Hoppera, jest celowym zabiegiem – podkreśla wyrazistość osobowości bohaterów, odgrywanych przez solistów. Postaci skomplikowanych, rozdartych, niezwykle emocjonalnych i budzących niepokój. Nie wywołują oni sympatii widza, obnażają raczej ludzkie słabości, wady, cechy, które na co dzień każdy z nas stara się ukryć. Każda z głównych postaci jest zlepkiem takich właśnie, nieprzyjemnych, wręcz brudnych i odstręczających cech.

Złożoność swej bohaterki w genialny sposób ukazuje Joanna Woś. Jej Blanche miota się pomiędzy grą pozorów a utratą samokontroli. Pomiędzy wyidealizowaną krainą własnej wyobraźni a brutalną, szorstką rzeczywistością. Przemijanie, przed którym ucieka, coraz bardziej ją przytłacza. Jest kobietą desperacko trzymająca się ostatniego skrawka zdrowego rozsądku, na krawędzi rozpaczy, która niczym przepaść pogłębia się z każdą chwilą, by finalnie pochłonąć ją całkowicie, odrzeć z resztek nadziei i godności. Aktorstwo Joanny Woś, jak również śpiew – przejmujący, oddający nastrój przechodzącej kryzys bohaterki – są tu tak wiarygodne, że z pewnością wśród publiczności niejedna kobieta pomyślała wówczas „nie chciałabym skończyć jak Blanche”.

Przeciwwagą do nadwrażliwej, rozedrganej, kruchej Blanche, jest jej szwagier Stanley. Według literackiego pierwowzoru, symbolizuje on nową epokę – praktycznego człowieka pracy, kult siły, fizyczności. Blanche zaś – amerykańska „piękność z południa” (Southern belle) to spersonifikowany porządek świata, który przemija – egzaltowana arystokracja. Stanley Kowalski w wykonaniu Szymon Komasa jest żywym wcieleniem jednostki silnej, dominującej, agresywnej i brutalnej. Można zauważyć nawet swoistą zwierzęcość w jego ruchach. To bardzo atrakcyjna scenicznie postać. Jej walory podkreśla dodatkowo świetny wokal młodego śpiewaka i imponujący, amerykański akcent (którego niestety zabrakło u pozostałych wykonawców).

Napięcie pomiędzy tymi dwiema indywidualnościami jest wyczuwalne od chwili ich pierwszego spotkania. Katastrofa wisi w powietrzu gdy ścierają się ze sobą dwa tak różne światy, a każda próba sił jest coraz bardziej gwałtowna i niebezpieczna.

Oprócz dwójki bohaterów sterujących biegiem wydarzeń (a właściwie prowadzących walkę o przejęcie tego steru), mamy także tych sterowanych. Zarówno siostra Blanche, Stella Kowalsky, jak i Mitch, adorator panny DuBois, są jednostkami niesamodzielnymi.
Stella (Aleksandra Wiwała) jest niczym satelita czerpiący energię to od siostry, to znów od męża, lecz ostatecznie to jej przywiązanie do Stanleya bierze górę. Młoda śpiewaczka przekonująco wcieliła się w kobietę zastraszoną, lękliwą, ślepo oddaną mężczyźnie, usiłującą zadowolić wszystkich poza nią samą.
Niesamodzielność postaci Mitcha (Tomasz Piluchowski) jest jeszcze dobitniej wyeksponowana. Bohater, zauroczony powierzchownym obrazem Blanche, porusza się na scenie niczym kukiełka, pociągana za sznurki. Warto zapamiętać tego utalentowanego tenora, którego głos i charyzma wyróżniają się i zapadają w pamięć.

Atmosferę niepokoju potęguje muzyka. Orkiestra pod batutą Maestro Tadeusza Kozłowskiego powołała do życia dźwięki, które doskonale ilustrują dramatyzm sytuacyjny. Są równie niespokojne i pełne temperamentu jak bohaterowie. Chwilami przypomina to muzykę filmową, nie jest ona jednak tłem do wydarzeń, lecz trybikiem wprawiającym machinę akcji w ruch. Nawiązuje także do kultury Nowego Orleanu, w którym rozgrywa się cała historia – świadczą o tym powtarzające się co jakiś czas, lekko jazzujące dźwięki trąbki.

Jestem pod wrażeniem dokładności z jaką libretto oddaje treść dramatu Tennessee Williamsa. Zadbano nawet o takie szczegóły, jak treść cytatu z sonetu Elizabeth Barrett Browning, wygrawerowana na papierośnicy Mitcha. Wyśpiewane są niemal wszystkie dialogi, dzięki czemu można podziwiać pełny, operowy obraz sztuki teatralnej, a nie tylko wariację na temat. Choć osobiście zabrakło mi słynnego „Tigress, tigress!” (tygrysica), wykrzykiwanego przez Stanley’a do Blanche, gdy ta bezskutecznie usiłuje się przed nim bronić.

Dbałość o szczegóły widoczna jest także w kostiumach. Kolorystyka jest symboliczna, zwłaszcza gdy Blanche zakłada białą suknię, na inną – czarną, jakby chciała zamaskować i uśpić swoje demony. Podobnie jest z krzykliwie czerwoną piżamą, w którą przebiera się Stanley, podkreślający w ten sposób swój agresywny temperament.

Mawia się, że brzydka prawda lepsza jest od najpiękniejszego fałszu. „Tramwaj zwany pożądaniem” w reżyserii Macieja Prusa zdaje się opiewać to stwierdzenie. Jest dramatyczną historią bohaterki uciekającej w świat iluzji, którą ściga destrukcyjna rzeczywistość, osacza, chwyta za gardło i doprowadza do obłędu. To boleśnie realistyczny obraz kobiety w zaawansowanej depresji. Kobiety niezdolnej do przezwyciężenia jej własnych demonów. Widz przeżywa wszystkie stany wraz z nią, dzięki muzyce, potężnej dawce emocji w śpiewie i grze aktorskiej, by ostatecznie uświadomić sobie, że podobnie jak Blanche, jesteśmy sami, nierozumiani, opuszczeni i poddani ostracyzmowi.
Teatr operowy, wyzwalający tak silne emocje i wpychający widza w mroczną otchłań, jest wart przeżywania i doświadczania. Byśmy mogli spojrzeć na siebie i innych z odmiennej perspektywy, uświadomić sobie grozę naszych lęków i słabości.

 

04
Beata Fischer wraz z obsadą i twórcami spektaklu
06
Beata Fischer i Tadeusz Kozłowski

Koncert Magdaleny Pilarz-Bobrowskiej w Krakowie.

Krakowskie Bronowice kryją w sobie miejsca niezwykłe, gdzie czas płynie wolniej, codzienność zostaje daleko za drzwiami i rozbrzmiewa piękna muzyka z dawnych epok. Takim miejscem jest Cafe Caroline Kraków


10 maja 2018 roku w tej maleńkiej, ale bardzo klimatycznej kawiarence artystycznej, odbył się koncert Magdaleny Pilarz-Bobrowskiej (sopran), śpiewaczki operetkowej. To rzadkość, usłyszeć głos o tak imponującej sile w tak niewielkim pomieszczeniu i kameralnej scenerii. Mogłoby się wydawać, że całe Bronowice otrzymały w ten sposób muzyczną ucztę. Zabrzmiały bowiem najpiękniejsze arie ze znanych i lubianych operetek, takich jak „Hrabina Marica” czy „Księżniczka Czardasza”. Ale nie tylko, gdyż w programie koncertu pojawił się również lżejszy repertuar: utwory filmowe (ponadczasowy przebój „Moon River” Henry’ego Mancini) czy musicalowe („Memory” z „Kotów” Andrew Lloyd Webbera). 


Artystce na scenie towarzyszył tenor Jakub Oczkowski, który oprócz duetów operetkowych, wykonał także solo wzruszającą pieśń „Caruso” oraz „My way” (z polskim tekstem!) z repertuaru Franka Sinatry (a właściwie Claude’a Francois, belgijskiego wokalisty, który jako pierwszy w historii muzyki estradowej wykonał ten utwór). W tak bogatym programie, każdy meloman mógł znalezć coś dla siebie.
Koncert poprowadził, jak zwykle z humorem i lekkością, Łukasz Lech. 


Osobiście bardzo cenię sobie wydarzenia artystyczne, podczas których zanika dystans pomiędzy publicznością a śpiewakami. Można poczuć się raczej jak na kameralnym, wesołym przyjęciu, niż na koncercie operetkowym, w iście rodzinnej atmosferze. A tym samym móc podziwiać utalentowanych, doświadczonych artystów, dosłownie w zasięgu ręki. 

IMG_2406.JPG
Beata Fischer z Magdaleną Pilarz-Bobrowską i Łukaszem Lechem

„Opera? Si!” w Operze Bałtyckiej

Często jestem pytana przez osoby w różnym wieku, jak zainteresować operą młodsze pokolenia. Co zrobić, by średnia wieku publiczności w teatrze operowym wynosiła mniej niż 60+. Zastanawiałam się latami, ale nareszcie znam odpowiedź na to pytanie. Trzeba być Jerzym Snakowskim.

Przez lata Opera Baltycka mogła poszczycić się w swym repertuarze spotkaniami „Opera? Si!”, których autorem i prowadzącym jest właśnie Jerzy Snakowski – chodząca encyklopedia operowa, człowiek o niezwykle barwnej osobowości i rzadkim już w dzisiejszych czasach darem pięknego operowania słowem. Określenie „spotkania” chyba pasuje tu najbardziej, bo to nie wykład, ale też nie koncert, synteza edukacji i rozrywki. Podczas „Opera? Si!” można nie tylko dowiedzieć się ciekawostek z życia kompozytorów, muzyków, czy o kulisach powstawania oper znanych i mniej znanych, lecz także usłyszeć arie, które już od dawna nie pojawiają się w programach koncertów, z dzieł od lat nie wystawianych na polskich scenach operowych. Wszystko w pięknych wykonaniach utalentowanych śpiewaków, często bardzo młodych.

Młodzieńczą energią emanuje także, a może przede wszystkim, sam Jerzy Snakowski. Wiedza, którą przekazuje publiczności jest połączona z żartem, happeningiem, atrakcyjną formą wizualną (na jednym ze spotkań, na przykład, muzykę zilustrowano uwielbianym przeze mnie malarstwem Prerafaelitów) i mogę z czystym sumieniem zagwarantować, że nawet osoby, które nie były na spektaklu operowym nigdy przedtem, po „Opera? Si!” poczują się zachęcone.

Tym bardziej ubolewam, że mimo to, na spotkania przychodzi przede wszystkim widz w wieku mojej babci. Młodsi mogą tylko żałować! Ponieważ Jerzy Snakowski pokazuje, że opery nie należy się bać i można się nią bawić, czerpać radość z odkrywania całej palety muzycznych barw.

Wczoraj na scenie Opery Bałtyckiej odbył się przedostatni w sezonie 2017/2018 spektakl „Opera? Si!”. Osobiście widziałam ich jedynie klika, co jest już niestety stratą nie do nadrobienia. Jako osoba wychowana na Bogusławie Kaczyńskim i jego opowieściach o hrabinach, arystokracji, kapryśnych divach, w rokokowym fotelu, z pozłacaną filizaneczką od Rosenthala, nie miałam świadomości, że do opery można podejść bardziej na luzie. Potraktować temat lżej i przez to nie wkładać go w sztywne, odstraszające ramy. Jerzy Snakowski otworzył przede mną, niczym okno, z którego roztacza się widok na znany, lecz inaczej niż dotychczas oświetlony krajobraz, zupełnie inne spojrzenie na operę. Tak różne od tego znanego mi przez 25 lat.

W czerwcu 2018 roku ostatnia szansa, by wybrać się na „Opera? Si!” w Gdańsku, dla tych, którzy dotychczas nie mieli tej przyjemności. Polecam z całego serca i trzymam kciuki za dalszą artystyczną karierę Jerzego Snakowskiego. Oby rozświetlał drogę do poznawania i odkrywania opery kolejnym pokoleniom.

Zdjęcia poniżej wykonane po spotkaniu poświęconemu Stanisławowi Moniuszce, które odbyło się w styczniu 2018 roku.