Madame Glawari i adoratorzy. „Wesoła wdówka” na Festiwalu im. Jana Kiepury.

„Ci, którzy sądzą, że pieniądz wszystko może, są zdolni zrobić wszystko, by go mieć.”
(Dante Alighieri)

To jest historia miłosna. O miłości człowieka do pieniędzy, mężczyzny do kobiety, wielu mężczyzn do jednej kobiety, wielu mężczyzn do pieniędzy jednej kobiety… Stop! Czyż to nie za wiele? W operetce nie istnieje takie określenie. „Za wiele” – proszę włożyć to między bajki. Gdyż sukces operetki pisze się ilością miłosnych intryg pomiędzy bohaterami oraz wysypanego na scenę brokatu.

Czasami jest to potrzeba serca, innym razem szaleństwo i egzaltacja zmysłu estetyki. Emily Dickinson pisała „Serce żąda rozkoszy – najpierw”. A prawda jest taka, że czasem łakniemy tego zakurzonego blichtru, tych cekinów, falbanek i złotych guzików. Tego operetkowego lukru, który kusi i zniewala swoją bezpruderyjną słodyczą.
To też jest teatr. Wolny od eksperymentów reżyserskich, mających na celu wywleczenie na światło dzienne nowej, współczesnej interpretacji dzieła artystycznego. Wywleczenie jej za podziurawiony worek, który udaje płaszcz, aż wykrzyczy nam ona w twarz ochrypłym głosem wszystkie swoje racje, choć poddamy w wątpliwość ich istnienie.
Operetka nie jest po to, by fundować nam zimny prysznic i terapię szokową. Operetka ma być kroplą kolorowej farby na szarym płótnie naszej codzienności. Bawić, cieszyć, zachwycać, poprawiać nastrój niczym słodycze, kot na kolanach, świeże kwiaty w wazonie, widok zachodu słońca, czy inne przyjemne zjawiska.

„Wesołej wdówce” Franza Lehara nie wróżono sukcesu. Szykując prapremierę, jej reżyser a jednocześnie współautor libretta, Victor Leon, miał zapowiedziane przez Wilhelma Karczaga, dyrektora Theater an der Wien, by odbyła się ona jak najtańszym kosztem: dekoracje i kostiumy z magazynów, zredukowana ilość chórzystów, próby po nocach, w przerwach pomiędzy spektaklami repertuarowymi. Znany wówczas krytyk, Ludwig Kaprath, został omal nie wpuszczony na próbę generalną, jednak gdy ostatecznie, dzięki interwencji samego Lehara obejrzał pierwszy akt, zwrócił się do dyrektora tymi słowami: „Jesteście idioci! Jeśli tak dalej pójdzie, to nie tylko nie będzie to klapa, ale największy sukces, jaki ten teatr kiedykolwiek przeżył!”
I rzeczywiście. Mająca swą prapremierę 28 grudnia 1905 roku „Wesoła wdówka” (polska prapremiera odbyła się niespełna rok pózniej) jest do dziś najchętniej wystawianą operetką na scenach świata. Za oceanem zasłynęła dzięki Janowi Kiepurze, który w 1944 roku wystawił ją na Broadway’u, obsadzając swoją żonę Marthę Eggerth w roli Hanny oraz siebie samego w roli Daniły.

Historia sama w sobie nieco banalna, o miłości zamożnej, przedwcześnie owdowiałej kobiety i bon-vivanta oraz stojących na drodze do ich szczęścia, interesownych absztyfikantów głównej bohaterki. Jednak to dzięki pięknie zawartym w partyturze stworzonej przez Lehara oraz błyskotliwym dialogom, „wdówka” utrzymuje status muzycznego i teatralnego arcydzieła.

Henryk Konwiński po raz drugi w swojej karierze podjął się reżyserii „Wesołej wdówki” – dla Mazowieckiego Teatru Muzycznego w Warszawie (premiera: wrzesień 2019). Wcześniej było to dla Opery Śląskiej w Bytomiu, w 2005 roku.
Wybór Grażyny Brodzińskiej na odtwórczynię partii tytułowej miał być ukłonem w kierunku widzów stęsknionych za tradycyjną operetką. Uwielbianą i gloryfikowaną przez Bogusława Kaczyńskiego, wielbiciela tego gatunku.
Grażyny Brodzińskiej nie mogło też zabraknąć na Festiwalu imienia Jana Kiepury. Stali bywalcy tego cyklicznego wydarzenia muzycznego nie tylko doskonale pamiętają artystkę z poprzednich edycji, ale też w pewien sposób przyzwyczaili się do jej obecności. Słynna sopranistka, nazywana królową operetki, jest zatem pewną stałą, bez której Festiwal im. Jana Kiepury straciłby swój niepowtarzalny klimat i czar, przyciągający melomanów z całej Polski.

Najnowsza produkcja „Wesołej wdówki” uświetniła 54. edycję Festiwalu i doskonale wpasowała się w jego atmosferę. Nie tylko za sprawą osoby Grażyny Brodzińskiej, wprost stworzonej do roli Hanny Glawari – ma ona opanowany do perfekcji każdy najdrobniejszy gest, uśmiech i spojrzenie, w których tkwi nuta arystokratycznej nonszalancji. Głos artystki brzmi wciąż czysto i doskonale radzi sobie z wysokimi dźwiękami, chociażby w „Pieśni o Wilii”, która w jej wykonaniu jest już klasykiem.
Cały zespół artystów Mazowieckiego Teatru Muzycznego z powodzeniem dotrzymywał jej kroku. Każdy z kilkunastu solistów stworzył odrębną, pełnowymiarową postać o intrygującej osobowości, dzięki czemu nie byli oni jedynie tłem dla divy.

Doskonałym przykładem są tu panowie pretendujący do ręki Hanny Glawari. Mamy do czynienia z prawdziwym wachlarzem męskich charakterów, ukazanych rzecz jasna, jak na operetkę przystało, w krzywym zwierciadle. Libreciści bezlitośnie wyśmiewają wyczyny poszczególnych gentlemanów, zdolnych do najbardziej absurdalnych poświęceń, by tylko zdobyć rękę wdówki, a w praktyce – jej majątek. Pokazując w ten sposób, jak łatwo można zrobić z siebie błazna dla zysku, w amoku zaśpelienia pieniądzem.
Adam Kruszewski wypadł wprost idealnie w roli podstarzałego, przesiąkniętego aromatem nafraliny barona Zety, zaś Bogdan Desoń jako nieco zmęczony życiem, zgnuśniały i humorzasty Niegus stworzył w raz z nim przezabawny duet szefa i podwładnego. Zwłaszcza Niegus wychodzi tu bardzo na plus, gdyż w przeciwieństwie do poprzedniej „Wdówki” Konwińskiego, bohater (grany przez tego samego aktora) traci swą karykaturalność na rzecz autentyczności.
Nie ulegało też wątpliwości, że partnerujący Grażynie Brodzińskiej Oskar Jasiński w roli Daniła wyśmienicie bawił się swą rolą czarującego, dowcipnego i pociągającego, choć nieco wymiętolonego i wczorajszego hulaki i bawidamka. Ostatecznie, z bohatera o wątpliwej moralności wyłania się wrażliwy idealista. Tenorowi udało się wykreować bardzo naturalną postać, z którą widz może sympatyzować, pomimo jej licznych słabości.
Szymon Rona jako Camille de Rosillon, romantyczny Francuz, który miał zostać wmanewrowany w małżeństwo z tytułową bohaterką, zachwycił słoneczną, włoską barwą głosu w efektownej arii tenorowej i duetach ze swą sceniczą partnerką, Leokadią Duży (Walentyna).
W pamięć zapada także doskonały duet komiczny dwóch utracjuszy rywalizujących o rękę Hanny – Cascady (Michał Janicki) i St. Brioche’a (Damian Wilma). Panowie nie szczędzą sobie wzajemnych złośliwości, a także przezabawnie kontrastują ze sobą wzrostem. Wyróżnia się tu zwłaszcza Damian Wilma, o pięknej barwie głosu (baryton) oraz nienagannej dykcji, której mogłoby mu pozazdrościć wielu aktorów dramatycznych. Kolejnym atutem solisty jest naturalność w grze aktorskiej, co w połączeniu z jego wysmukłą sylwetką, sprężystością ruchu sceniczego i przyjemnymi dla oka warunkami zewnętrznymi daje mu poważne zadatki na pierwszoplanowego amanta.

Nie można też zapominać o kobietach w obsadzie, bo to one de facto kręcą tu całym interesem i ustawiają swoich mężczyzn jak tylko im się podoba. Na co panowie ochoczo przystają, mimo, iż śpiewają w bardzo efektownym choreograficznie, popisowym numerze „Ach, kobiety”, jak bardzo nie rozumieją płci przeciwnej. Leokadia Duży jest rozkoszną Walentyną, jej dzwięczny sopran dodaje jej dziewczęcego uroku, mimo, iż to dojrzała artystka. Zaś Bożena Zawiślak-Dolny (Praskowia), Aleksandra Hofman (Sylwiana) i Roksana Majchrowska (Olga) tak wyśmienicie bawią się swoimi rolami mężatek szukających nowych wrażeń, jakby były na szampańskim przyjęciu. Talent komediowy wszystkich trzech pań jest tu znakomicie wyeksponowany.

Bo też jednym wielkim przyjęciem jest cała operetka. Z aktu na akt przenosimy się z rautu na raut, z balu na bal. Henryk Konwiński, jako doświadczony choreograf, zadbał o to, by na scenie nie było nudno oraz by solistom niemal cały czas towarzyszył balet. Największe pole do popisów tanecznych daje akt trzeci, którego cała akcja rozgrywa się u Maxima, wśród wywijających kankana gryzetek (lub, jakbyśmy powiedzieli ze współczesnego punktu widzenia, w domu uciech).
Operetka stwarza zatem olbrzymie możliwości do zrealizowania pełnego przepychu widowiska, autentycznej rewii. I tu pojawia się problem. O ile kostiumy, zwłaszcza żeńskiej części obsady, są dość dopracowane i bogate w detale, tak scenografia raczej smuci niż zachwyca. Z pewnością brak możliwości na wystawienie spektaklu w pełniej scenografii na scenie Pijalni Głównej w Krynicy nie wpłynął korzystnie na całokształt przedstawienia. Projekcje multimedialne w tle nie zastąpią tego, co przestrzenne i namacalne. Dość topornie wyglądały też schody w ambasadzie, po których stąpa główna bohaterka podczas swojego wielkiego wejścia. Podobnie zresztą jak ogrodowa altana, w której w drugim akcie ukrywają się kochankowie. Te wszystkie dziwne zabiegi sprawiały, że w widzu narastały wątpliwości, w jakiej epoce właściwie rozgrywa się cała historia. Tak zdolni artyści, tak zmyślnie wyreżyserowani, nie zasługują na taką wizualną prowizorkę. Gdyby nie ten mankament, można by śmiało powiedzieć, że mamy do czynienia z porządnie zainscenizowaną, tradycyjną operetką, ostatnio niezwykle rzadko goszczącą na polskich scenach.

Lucjan Kydryński pisał o „Wesołej wdówce”: „Muzyka Lehara po mistrzowsku wydobyła i podkreśliła wszelkie smaczki tekstu, oszołomiła inwencja melodyczna – właściwie każda z licznych arii, arietek, pieśni czy duetów – to wspaniały, wpadający w ucho, a dziś już klasyczny przebój”. Muzyka i tekst to główne filary, na których opiera się fenomen tej operetki. Artyści Mazowieckiego Teatru Muzycznego potraktowali ją z należną jej czcią. A przy dobrym aktorstwie i śpiewie, jak również muzyce zagranej w żywiołowym, adekwatnym do wartkiej akcji, tempie (orkiestrą dyrygował Grzegorz Brajner), „Wdówka” w reżyserii Henryka Konwińskiego z całą pewnością się broni. I jako spektakl, może dostarczyć widzowi wiele przyjemności, rozrywki, zachwytów i wzruszeń – a taka jest w końcu rola operetki. Może nie jest jak pokaz sztucznych ogni, lecz na pewno jak bukiet kwiatów, jak ozdobne puzderko, jak promień słońca w kryształkach pałacowego żyrandola.

Zdjęcia:

Val Rae Photography

Tomasz Cichocki

Opera powróciła do Krynicy. Nadzwyczajna Gala Operowa 54. Festiwalu im. Jana Kiepury.

„Opera jest jedną z najważniejszych form sztuki. Powinna być słuchana i doceniana przez wszystkich.” (Luciano Pavarotti) 

Słowa słynnego tenora tak pięknie podsumowują wartość muzyki, która dzięki pamięci po innym słynnym tenorze, na jeden tydzień w roku zmienia niewielkie uzdrowisko w stolicę opery i operetki. Ponieważ Krynica w trakcie Festiwalu imienia Jana Kiepury zawsze jest inna. Różni się od Krynicy, w której spędzałam dzieciństwo i każde wakacje, którą mój ojciec uwieczniał na slajdach i po której spacerują kuracjusze oraz nastawieni na konsumpcję turyści. Poza sezonem nieco uśpiona i wyludniona, w sierpniu rozbrzmiewa muzyką klasyczną. Nastrój panujący w Pijalni Głównej, Starym Domu Zdrojowym czy na deptaku, zmienia się. I nawet powietrze pachnie wtedy inaczej – pachnie kwiatami. Każdy szmer wiatru wśród gałęzi drzew, każdy szum strumienia Kryniczanka – wszystko śpiewa: sopranem, mezzosopranem, tenorem, barytonem, basem… A nawet chwilami przemienia się w chór i wyśpiewuje na cześć artysty, który rozsławił Krynicę nie tylko jak Polska długa i szeroka, lecz także w całej Europie. 

To wielkie święto muzyki. Każdej edycji  Festiwalu, z roku na rok, przyświeca ta właśnie idea. By pamięć o Janie Kiepurze przyciągała najlepszych śpiewaków, dyrygentów, najlepsze orkiestry. I to dzięki nim następujące po sobie pokolenia odwiedzających Krynicę melomanów, w pierwszej kolejności kojarzą tę malowniczą miejscowość w Małopolsce, właśnie z operą. 

Publiczność Nadzwyczajnej Gali Operowej, otwierającej 54. Festiwal im. Jana Kiepury, mogła być w pełni spokojna. Dyrektor artystyczny, profesor Tadeusz Pszonka, postarał się o najwyższy poziom, zapraszając czworo solistów, których wyróżniają nie tylko piękne głosy i imponujące osiągnięcia, lecz także sceniczny magnetyzm i wyjątkowa aura. A to wszystko czyni ich interesującymi postaciami, nawet dla laika. 

Wystarczy wspomnieć chociażby Małgorzatę Walewską, artystkę tak charakterystyczną, że samo jej pojawienie się na scenie wzbudza silne emocje. Jej ciemny, głęboki mezzosopran i władcza postawa, w połączeniu z niebanalną urodą i aktorską nonszalancją czynią z każdego jej wykonania osobne przedstawienie, choć to przecież jedynie koncert. Małgorzata Walewska ma dar przeobrażania się: czy to w bezczelnie pewną siebie Rokiczanę w arii „Jak będę królową” Moniuszki, czy też uwodzicielską, wyzwoloną Carmen. Doskonale wypada także w duetach, zarówno z Ewą Tracz („Duet kwiatów” z opery „Lakme”, istna symbioza głosów obu artystek), jak i z Tadeuszem Szlenkierem w rzadko pojawiającym się w programach koncertów duecie „C’est toi? C’est moi” z czwartego aktu „Carmen”, kiedy to następuje dramatyczna scena zabójstwa tytułowej bohaterki przez zazdrosnego, byłego kochanka. 

Kolejna solistka, Ewa Tracz, to młoda śpiewaczka władająca sopranem lirycznym o świetlistym brzmieniu i pięknych pianach. Jakże popularny walc Musetty z drugiego aktu „Cyganerii” Pucciniego, w jej wykonaniu brzmiał niezwykle świeżo i energetycznie. Podobnie jak aria z klejnotami z „Fausta” Gounoda, tak często wybierana przez soprany, zarówno liryczne, jak i koloraturowe. Duety z Małgorzatą Walewską (wspomniany wyżej „Duet kwiatów”) oraz Andrzejem Dobberem („La ci darem la mano” z „Don Giovanniego” Mozarta) pokazały delikatność i dużą wrażliwość, drzemiące w artystce o bardzo wyrazistej aparycji (płomienne rude włosy, suknia skrząca się mnóstwem cekinów). 

Andrzeja Dobbera można usłyszeć w Polsce niezwykle rzadko. Wybitny baryton podbił światowe sceny i to z nich czaruje, a wręcz obezwładnia głosem i charyzmą. Melomani podróżują chociażby do londyńskiej Royal Opera House specjalnie, by posłuchać jego Scarpii, czarnego charakteru z „Toski” Pucciniego. Tę niepowtarzalną okazję miała także krynicka, festiwalowa publiczność. Aria Scarpii „Te deum” z towarzyszeniem chóru, na długo zapadnie w pamięć, gdyż Andrzej Dobber potrafi rozniecić wokół siebie aurę budzącego przyjemny dreszcz, choć tym samym mrocznego, niepokoju. 

Nie mogłoby być gali poświęconej pamięci Jana Kiepury bez udziału tenora. Od lat z niemałą satysfakcją obserwuję rozwój artystyczny Tadeusza Szlenkiera, którego każde kolejne sceniczne wcielenie nabiera dojrzałości i głębi. Od Jontka o złamanym sercu, poprzez rozmarzonego Cavaradossiego, pełnego nadziei Kalafa, aż po żądnego zemsty, balansującego na granicy obłędu Don Jose – każda z tych arii, zaśpiewana dobrze poprowadzonym we wszystkich rejestrach głosem tenora, była pięknym hołdem dla Kiepury. 

Bardzo dobrą decyzją było nawiązanie przez Festiwal współpracy z Filharmonią Krakowską, co zaowocowało wysokim poziomem wykonań orkiestrowych oraz chóru. Partie chóralne z oper „Don Pasquale”, „Halka”, „Nieszpory sycylijskie” oraz „Traviata” urozmaiciły i tak już bogaty, zdominowany przez arie i duety, program. Zawsze z przyjemnością słucham fragmentu „Po nieszporach przy niedzieli” z trzeciego aktu „Halki”, którego nastrój w niezwykły sposób potrafi podnieść na duchu i dodać skrzydeł. 

Jednak prawdziwą atrakcją okazała się otwierająca drugą część koncertu uwertura z opery „Nieszpory sycylijskie” Giuseppe Vedriego. Odważna decyzja ze strony dyrygenta, maestro Zbigniewa Gracy, gdyż jest to opera już praktycznie zapomniana – w Polsce nigdy nie miała swojej premiery, natomiast na zagranicznych scenach pojawia się zaledwie sporadycznie. Trwająca aż dziewięć minut uwertura jest jednak znakomitym utworem muzycznym, którego nastroje i tempa zmieniają się niezwykle płynnie i otwierają przed słuchaczem kolejne warstwy emocjonalne, wzniecając apetyt na więcej. 

Pierwszy raz miałam okazję usłyszeć tę uwerturę w wykonaniu orkiestry poprowadzonej przez polskiego dyrygenta i nie będzie wyolbrzymieniem stwierdzenie, iż dorównało ono poziomem tych znanych z nagrań, pod tak słynnymi batutami jak Jamesa Levine’a czy Riccardo Mutiego. 

Opera powróciła do Krynicy. I to z jaką pompą! Po dwuletniej, spowodowanej pandemią przerwie, łaknące muzyki, szklane ściany Pijalni Głównej, a w szczególności zasiadający wśród nich widzowie, otrzymali nareszcie to, na co tak bardzo czekali – muzyczną, trwającą prawie cztery godziny ucztę. Z pewnością zaspokoiła ona potrzebę obcowania ze sztuką nawet u wybrednych słuchaczy, do których, jako stała bywalczyni Festiwalu im. Jana Kiepury, niewątpliwie się zaliczam. 

Zdjęcia: Tomasz Cichocki