Puccini w wielkomiejskiej dżungli. „Madama Butterfly” open air w Warszawie.

„Lubię piękne melodie opowiadające o okropnych rzeczach”, powiedział kiedyś Tom Waits, współczesny kompozytor, wokalista i tekściarz. Ileż w tym prawdy, gdy pomyślimy o operze! To obrazy ludzkiego cierpienia, bólu, osamotnienia, lęku, zwątpienia, agonii, zaklęte w pięknej muzyce. Takiej jak kompozycje Pucciniego, autora największych operowych wyciskaczy łez, wśród których prym zdecydowanie wiedzie „Madama Butterfly”.

Historia szczerej, prostodusznej, japońskiej dziewczyny o wielkim sercu, rozkochanej i porzuconej przez amerykańskiego oficera marynarki, znajduje swoje zródło w noweli Johna Luthera Longa, opublikowanej w 1898 roku. Dwa lata pózniej Long, we współpracy z Davidem Belasco, przeniósł akcję opowiadania na teatralną scenę w jednoaktówce zatytułowanej „Madame Butterfly: Japońska Tragedia”. Sztuką zainteresował się Puccini, uznając ją za doskonały temat do stworzenia opery w duchu modnego wówczas orientalizmu.
Praca nad partyturą do „Madamy Butterfly” trwała trzy lata. Puccini słuchał dużo japońskiej muzyki, kolekcjonował japońskie fotografie, nawet konsultował się z japońską aktorką Sadą Yacco. W międzyczasie doświadczył też poważnego wypadku samochodowego, w efekcie którego już do końca życia lekko utykał.

Prapremiera odbyła się w 1904 roku w La Scali i była to pierwsza opera Pucciniego wystawiona na tamtejszej scenie od czasu „Edgara”. Niestety wbrew oczekiwaniom kompozytora, przyniosła kompletne fiasko. „Pomruki, ryki, wybuchy śmiechu, wrzaski, chichot, pojedyncze wołania ‚bis!’ by celowo rozwścieczyć widzów; tak można podsumować powitanie nowego dzieła Maestro Pucciniego przez widzów La Scali. Po zakończeniu tego pandemonium publiczność opuściła teatr przeszczęśliwa i nigdy dotychczas nie widziano tylu radosnych twarzy, zadowolonych w ich zbiorowym triumfie”, pisał jeden z recenzentów prapremiery. W istocie, opera w swej pierwotnej wersji okazała się zdecydowanie za długa (drugi akt składał się z dwóch scen, trwających półtorej godziny, bez przerwy). Po dokonaniu licznych korekt, „Madamę Butterfly” wystawiono ponownie, w Teatro Grande w niewielkiej miejscowości Brescia. Dopiero wówczas opera zaowocowała oczekiwanym sukcesem.

Czy można natomiast mówić o sukcesie po „Madamie Butterfly” na Placu Defilad, pierwszym w Polsce spektaklu operowym wystawionym w tym newralgicznym, choć niepozbawionym wad punkcie Warszawy?
Inicjatorem wydarzenia był Teatr Studio. Dyrektor instytucji, Roman Osadnik, przyznał iż opera open air u stóp Pałacu Kultury i Nauki jest spełnieniem jego marzeń.
Nie sposób jednak nie zauważyć, iż miejsce to stwarza ekstremalnie trudne warunki akustyczne. I to właśnie one przyczyniły się do zakłócenia odbioru opery, a właściwie jej wykonania koncertowego. Hałas ruchu ulicznego mieszał się z odgłosami wszelkich okolicznych imprez rozrywkowych, których liczebności dodatkowo sprzyjał weekend. Przymus słuchania klaksonów przejeżdżających aut, sygnałów karetek, łomotu dyskotek i pomruków silników w tle arii, duetów, etc., na pewno nie jest marzeniem żadnego melomana. W tak głośnym miejscu jak Plac Defilad było to jednak nieuniknione.

Dodatkowy minus to reżyseria, a właściwie jej brak. Część artystów śpiewała z nut, obecność pulpitów na scenie była co najmniej zaskakująca. Chaos inscenizacyjny potęgowały wątpliwej jakości artystycznej prezentacje multimedialne, wyświetlane na wielkim ekranie nad sceną. Raz były to symboliczne animacje nawiązujące do kultury japońskiej, innym razem krzykliwe kompozycje liternicze. Najczęściej jednak pojawiały się ujęcia kamery na solistów: niepokojąco długie zbliżenia ich twarzy gdy nie śpiewali, bądz innych części ciała, takich jak dłonie, korpus, tył głowy, etc., sprawiające wrażenie zupełnie przypadkowych. Sprowadzenie scenografii do samych multimediów, w widowisku dla tak licznej publiczności (pięć tysięcy miejsc), okazało się niewystarczające. Chwilami można było odnieść wrażenie, że nad oprawą graficzną koncertu nikt nie miał kontroli.

Strona wokalna na szczęście nie rozczarowała. Wieczór ewidentnie należał do Aleksandry Kurzak, odtwórczyni roli Cio-Cio-San, o której marzyła od dawna. Wymagająca zarówno głosowo jak i aktorsko partia nie stanowiła dla solistki najmniejszego problemu. Podziwiając Aleksandrę Kurzak na scenie, wierzymy w niewinność bohaterki, w jej miłość, oddanie, bezkresną tęsknotę i ból. Arię oczekiwania „Un bel di vedremo” zaśpiewała z subtelną delikatnością, może nazbyt subtelną, lecz właściwą dla wyrażanych w niej emocji. Jednak najwięcej wzruszeń Aleksandra Kurzak dostarczyła publiczności w scenie finałowej, gdy tytułowa Butterfly decyduje się na samobójczą śmierć.
Roberto Alagna jako Pinkerton czarował promiennym jak zawsze uśmiechem, a także głosem, choć zdarzało mu się bywać w lepszej kondycji wokalnej. W pamięć zapada natomiast bardzo wyrazista, choć epizodyczna kreacja Łukasza Koniecznego. Jego Bonzo, wystylizowany na ducha japońskiego wojownika, budził autentyczną grozę, którą potęgował mocny bas solisty. Spośród męskiej części obsady, najlepiej pod względem wokalnym zaprezentował się Andrzej Dobber jako Sharpless. Zaśpiewał ze swobodą i lekkością prowadzenia frazy. Szkoda tylko, że cywilny garnitur jego bohatera wyglądał bardzo współcześnie i odcinał się od pozostałych kostiumów (kimona Japończyków, mundur Pinkertona). Warto też zwrócić uwagę na Monikę Ledzion-Porczyńską i jej bardzo emocjonalną interpretację partii Suzuki.

Świetna orkiestra Sinfonia Varsovia zagrała pod batutą bardzo zdolnego włoskiego maestro Marcello Mottadellego. Ginęła jednak w meandrach dalekiego od doskonałości nagłośnienia, sprowadzającego ją do roli słabo słyszalnego tła dla śpiewu solistów.

Niefortunny traf chciał, że spektakl odbył się w dniu śmierci Franco Zeffirellego, słynącego z monumentalnych produkcji operowych, także plenerowych. Co wzbudza swoistą nostalgię za stworzoną z rozmachem inscenizacją pod gołym niebem, jaką mogłaby być warszawska „Madama Butterfly”. Semi stage dla tak licznej widowni, na tak dużej, odkrytej przestrzeni, to trochę za mało, by porwać tłumy, zarówno te bardziej kochające muzykę klasyczną, jak i mniej. Zaś sama muzyka z całą pewnością zyskałaby gdyby koncert odbył się chociażby we wnętrzu Filharmonii Narodowej. Nie musiałaby wówczas przebijać się przez nieznośny, wielkomiejski hałas. Choć moim osobistym życzeniem jest, by magia opery okazała się silniejsza niż otaczające ją, prozaiczne niedostatki codzienności.

Wielka gala w hołdzie wybitnej śpiewaczce. Inauguracja Drugiego Letniego Festiwalu Operetkowego na Wiśle im. Iwony Borowickiej w Krakowie.

„Oprócz nośnego głosu, świetnych warunków zewnętrznych, posiadała również umiejętność bycia na scenie. Posiadała klasę. Tego nie nauczy żadna szkoła, to trzeba mieć we krwi.” Tak pisano o Iwonie Borowickiej w „Przekroju” w 1984 roku.
Była artystką uwielbianą przez publiczność i wychwalaną przez krytyków. Znawca i popularyzator teatru muzycznego Bogusław Kaczyński traktował ją niemal jak boski, nadludzki byt. Jej głos, prezencja, osobowość sceniczna, charyzma i elegancja wzbudzają zachwyt do dziś, choć od śmierci Primadonny mija właśnie 35 lat.

By uczcić pamięć o Iwonie Borowickiej, krakowscy artyści już po raz drugi zorganizowali Letni Festiwal Operetkowy na Wiśle jej imienia. Sercem, mózgiem i duszą całego przedsięwzięcia jest Sybilla Borowicka, synowa słynnej primadonny. Osoba niezwykła, ciepła, o wielkim sercu, uwielbiana zarówno przez artystów, jak i melomanów. To dzięki niej operetka powraca na krakowskie sceny w swojej najlepszej, bo klasycznej formie. Galę wyreżyserował wielki pasjonat operetki, aktor i konferansjer Łukasz Lech, przy nieocenionym wsparciu przyjaciół – Sybilli Borowickiej oraz Jakuba Oczkowskiego. I naturalnie ją poprowadził, gdyż publiczność operetkowa, nie tylko w Małopolsce, ceni sobie nad wyraz merytoryczną, elegancką i zabawną konferansjerkę Łukasza Lecha. Tym razem na scenie towarzyszyła mu Grażyna Brodzińska, której obecność do końca trzymana była w tajemnicy. Krakowska publiczność miała zatem okazję po raz pierwszy podziwiać królową operetki w roli prowadzącej.

Festiwal rozpoczął się od uroczystej gali w gmachu Opery Krakowskiej przy ulicy Lubicz, gdzie niegdyś przez kilka dekad istniała i prężnie działała Operetka Krakowska. To właśnie na tamtejszej scenie Iwona Borowicka święciła największe triumfy.
Do udziału w gali zaproszono śpiewaków kilku pokoleń. Zarówno związanych stricte z operetką i operą, jak i z musicalem.
Wspaniale zaprezentowali się młodzi artyści teatrów muzycznych: Anna Lasota, która nie tylko olśniewa nieprzeciętną urodą, lecz również wzrusza anielskim sopranem (jej solowe wykonanie „Pieśni o Wilii” z „Wesołej Wdówki” Franza Lehara potwierdziło wszechstronność jej talentu) oraz doskonale odnajdujący się w musicalowym repertuarze baryton Jakub Milewski – prawdziwy kameleon na scenie, czy to w sentymentalnym monologu idealisty „Śnić sen najpiękniejszy ze snów” z „Człowieka z La Manchy”, czy w samochwalczej, pełnej czarnego humoru piosence „Kramu tego król” ze słynnych „Nędzników”. Drugi z tych utworów zaśpiewał w duecie z Bożeną Zawiślak-Dolny, gwiazdą Opery Krakowskiej, która mając w swoim dorobku artystycznym kreacje najsłynniejszych operowych bohaterek, z Carmen na czele, w krainie musicalu czuje się równie swobodnie. Bożena Zawiślak-Dolny odznacza się nie tylko wielką charyzmą i talentem, lecz także dużym dystansem do siebie, co nieczęsto można zaobserwować u śpiewaczek tej klasy. Kolejną solistką była Aleksandra Orłowska-Jabłońska, która w 2017 roku zachwyciła publiczność Opery Śląskiej kreacją Sylvii w „Księżniczce Czardasza”, a obecnie wykonuje partię Zuzanny w „Weselu Figara” na scenie Warszawskiej Opery Kameralnej. Tym razem powróciła do repertuaru operetkowego, w którym, co widać i słychać, jej głos czuje się dobrze i zaśpiewała m.in. „To właśnie ja, Lulu” z „Damy od Maxima”, operetki autorstwa polskiego kompozytora Ryszarda Sielickiego. Prawdziwą niespodzianką było pojawienie się Katarzyny Oleś-Blachy. Jej sopran koloraturowy uświetnił drugą, musicalową część koncertu w duecie Christine i Upiora z „Upiora w Operze” Andrew Lloyd Webbera. Obecność Łukasza Ratajczaka natomiast to prawdziwa gratka dla wielbicieli operetki w klasycznym wydaniu. Młody tenor odziedziczył po swych śpiewających rodzicach nie tylko piękny, dzwięczny głos, lecz także ogromną swobodę sceniczną i wręcz arystokratyczną nonszalancję. Na scenie nie mogło także zabraknąć Jakuba Oczkowskiego, od lat współpracującego z Łukaszem Lechem. Tenor o promiennym uśmiechu i szerokim repertuarze jest ulubieńcem publiczności. Błyszczy wręcz dosłownie, także swą spektakularną, estradową garderobą.
Gośćmi honorowymi koncertu byli artyści, którzy przez kolejne dekady królują na operowych i operetkowych scenach, a ich nazwiska obrosły już żywą legendą. Są nimi Krystyna Tyburowska i Jan Wilga, uwielbiani przez Bogusława Kaczyńskiego i inspirujący kilka pokoleń śpiewaków. Tego wieczoru oboje zostali uhonorowani srebrnym medalem Zasłużony Kulturze Gloria Artis, przyznawanym przez Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego.

Solistom towarzyszyła Orkiestra Arte Symfoniko pod batutą Mieczysława Smydy, związanego z Krynicą i tamtejszym Festiwalem im. Jana Kiepury, gdzie od ponad 50 lat operetka przyciąga zakochanych w muzyce widzów jak magnes. Galę uświetnił także Balet Dworski Cracovia Danza oraz Chór Opery Krakowskiej.
Wszystko odbyło się w adekwatnej tematycznie scenografii, artyści wystąpili także w kostiumach, m.in. z „Wesołej Wdówki” czy „Nędzników”, dzięki czemu powstało widowisko atrakcyjne nie tylko muzycznie, lecz i wizualnie. Lekkie i przyjemne w odbiorze, dla widzów w każdym wieku.

Urozmaicony repertuar, duża liczba solistów, balet w tradycyjnych kostiumach, scena udekorowana kwiatami, dobrze poprowadzona orkiestra, błyskotliwa konferansjerka, to niewątpliwie przepis na udane rozpoczęcie festiwalu operetkowego. Bo operetka i musical mają przede wszystkim dawać radość, być kolorowym fajerwerkiem na szarym, pochmurnym niebie naszej codzienności. O taką formę zadbał Łukasz Lech i oby muzyka Lehara, Kalmana, czy Abrahama, pojawiała się w niej jak najczęściej.
Kolejne koncerty festiwalowe to już plener i barka na Wiśle, odpływająca spod Wzgórza Wawelskiego. A na pokładzie, co tydzień inni soliści i inne tematy muzyczne, co stwarza ciekawą możliwość uatrakcyjnienia sobie letnich wieczorów.

Na skrzydłach mrocznego anioła. „Suor Angelica” na Festiwalu i Konkursie Sztuki Wokalnej im. Ady Sari.

„O Aniele radości, znasz ducha niemoce?
Znasz ty łkania i nudy, i wstyd ze zgryzotą,
I trwogi nieskreślone, w długie, straszne noce,
Trwogi, co jak dłoń kartę, serce trą i gniotą?
O Aniele radości, znasz ducha niemoce?”

(Charles Baudelaire, „Sprzeczność”)

Powierzając Bogu swoje życie, nie tracimy za nie odpowiedzialności. Wiara nie sprawia, że człowiek odrywa się od ziemskich problemów. Choć tak często zwraca się ku niej gdy stoi na skraju przepaści własnych ułomności i błędów. Jak gdyby poszukiwał nie tyle ukojenia i pociechy, co ucieczki. To człowiek, przez pryzmat lęków, słabości i uprzedzeń, deformuje wiarę, czyni z niej narzędzie do kamuflowania zła lub osądzania bliznich.

Tego bolesnego, trudnego tematu dotyka opera Giacomo Pucciniego „Suor Angelica”. Wciąż niepokojąco aktualna w treści, choć skomponowana w okresie pierwszej wojny światowej i opisująca żeński klasztor z końca XVII wieku. Jest częścią Tryptyku jednoaktówek, w skład którego wchodzą także mroczna opowieść o zbrodni – „Płaszcz” oraz czarna komedia „Gianni Schicchi”. Tryptyk wystawiono po raz pierwszy w 1918 roku, w Metropolitan Opera w Nowym Jorku.
Inspiracją do „Siostry Angeliki” była dla Pucciniego jego własna siostra, Iginia, która wstąpiła do klasztoru. Choć w przeciwieństwie do swego operowego alter ego, dożyła pózniej starości jako Matka Przełożona zakonu żeńskiego w Vicopelago w północnych Włoszech, gdzie była często odwiedzana przez kompozytora.

Po ośmiu latach od ostatniej polskiej premiery (Opera Śląska w Bytomiu, spektakl z udziałem studentów Akademii Muzycznej w Krakowie w reżyserii Wiesława Ochmana), koncertowe wykonanie „Siostry Angeliki” uświetniło koncert inaugurujący XX Międzynarodowy Festiwal i XVIII Konkurs Sztuki Wokalnej im. Ady Sari. Było to wykonanie historyczne. Po raz pierwszy na scenie spotkały się laureatki kilku poprzednich edycji konkursu im. Ady Sari oraz Przewodnicząca Jury Małgorzata Walewska, od 2015 roku także Dyrektor Artystyczna festiwalu. Czy uduchowiona, pełna silnych, niełatwych emocji muzyka Pucciniego zdołała rzucić czar na nowoczesne, surowe, drewniane wnętrze Europejskiego Centrum Muzyki Krzysztofa Pendereckiego w Lusławicach?

Najjaśniej lśniła Adriana Ferfecka w partii tytułowej, artystka młoda, lecz już bardzo świadoma sceny, traktująca poważnie muzykę i jej przekaz. Siostra Angelika, wrażliwa kobieta, napiętnowana, wykluczona i ubezwłasnowolniona przez rodzinę za błąd młodości, w jej interpretacji poraża autentycznością. Udowodniła, że nie potrzeba realistycznej scenografii ani kostiumu by uwierzyć w jej bohaterkę. Ból, cierpienie, wewnętrzne rozdarcie, poczucie odrzucenia i rozpacz pchająca do targnięcia się na własne życie – to wszystko potrafiła oddać gestem, spojrzeniem, ruchem scenicznym, a przede wszystkim głosem. Sopran liryczny Adriany Ferfeckiej, wysoki, dzwięczny, wręcz anielski, nie pozwala o sobie zapomnieć.

W contrze do delikatności i kruchości, jaką emanuje Angelika, jest postać Księżnej, jej ciotki. Tej złej, która wysługując się religią i wiarą, wymierza sprawiedliwość i umieszcza dziewczynę w klasztorze, pozbawia ją kontaktu z synem i skazuje na dożywotnią pokutę. Małgorzata Walewska, obdarzona ciemną barwą głosu i wręcz elektryzującą charyzmą, jest idealną odtwórczynią tej partii. Choć Księżna to postać wyniosła, zimna, oszczędna w geście i mimice, budząca lęk i respekt. Jednak Walewska mistrzowsko pokazała pozornie stoicki spokój bohaterki, który burzy jej łamiący się głos gdy przekazuje Angelice wieść o śmierci jej synka. Ten moment obnaża rozedrganą nerwowość Księżnej, tak desperacko ukrywaną pod maską bezwzględnej, hardej, posągowej damy.

Wdzięcznym uzupełnieniem tego przyciągającego się na zasadzie przeciwieństw duetu są pozostałe odtwórczynie partii zakonnic: Anna Lubańska, Kinga Borowska, Agata Schmidt, Sylwia Olszyńska, Monika Buczkowska, Hanna Okońska, Jadwiga Postrożna, Magdalena Czarnecka, Barbara Grzybek, Magdalena Pikuła, Dobromiła Lebiecka, Aleksandra Krzywdzińska oraz Ewa Kalwasińska. Solistom towarzyszył jak zawsze stający na wysokości zadania Chór Polskiego Radia oraz Camerata Silesia Zespół Śpiewaków Miasta Katowice, z towarzyszeniem Orkiestry Akademii Beethovenowskiej.
Kierownictwo muzyczne objął Jose Cura, który poprowadził orkiestrę z dużą wrażliwością i wyczuciem partytury, dbając zarówno o subtelność jak i siłę muzycznego przekazu.

Temat religii nadinterpretowanej przez człowieka powraca często do debaty publicznej. Dzieła sztuki, dotykające tej spornej kwestii, zarówno muzyczne, jak i plastyczne, czy literackie, fascynują i stają się pretekstem do szeregu pytań natury filozoficznej.
A czym dla nas, współcześnie, może być opera „Siostra Angelika”? Opowieścią o człowieku wyrokującym w imieniu Boga i tragicznych tego konsekwencjach? Przestrogą, by nie traktować religii jako kary? Psychologiczną ilustracją o tym, jak łatwo można wpędzić blizniego w poczucie winy, wywrzeć na nim presję, wywołać wyrzut sumienia i manipulować nim, powołując się na kościelne autorytety? Prawidłową może być każda z tych odpowiedzi.

„Siostra Angelika” na festiwalu im. Ady Sari pokazała, że opera wykonana koncertowo może dostarczyć nie mniejszych emocji niż jej pełnowymiarowa inscenizacja. To muzyka, która porusza i pozwala spojrzeć inaczej na nasz system wartości. Zweryfikować nasz stosunek do drugiego człowieka. Nie pozwala zasnąć i mąci sterylną, nocną ciszę, powracając na skrzydłach mrocznego anioła.

Koncert odbył się 27 kwietnia 2019 roku w Centrum Muzyki Krzysztofa Pendereckiego w Lusławicach.

 

Wielki finał z wysokim C. Gala Sylwestrowa w Teatrze Wielkim Operze Narodowej w Warszawie.

Jeśli celebrować koniec roku, to tylko w operze!… Czy jednak, nie? Wigilia Nowego Roku, ta jedyna noc, gdy wszyscy, niezależnie od wieku, wyznania, narodowości i między innymi także preferencji muzycznych, chcą się bawić. Dlaczego więc tak wąska grupa społeczeństwa wychodzi z założenia, że przy muzyce klasycznej dobrze bawić się po prostu nie da?
Opera od wielu dekad powszechnie kojarzona jest z patosem, martyrologią, podniosłą atmosferą, grobowymi minami na widowni i zwykłym, potocznie mówiąc, sztywniactwem. A przecież, opera potrafi pobudzać zmysły, wywoływać uśmiechy, bawić, porywać do tańca. Rozniecać aurę radości połączoną z uczuciami wyższymi, dumą, zachwytem, ekscytacją, duchowym uskrzydleniem i poczuciem doświadczania wyższej formy piękna.

Takich uczuć z pewnością doświadczyła publiczność zgromadzona na Gali Sylwestrowej Teatru Wielkiego Opery Narodowej, która w nocy z 2018 na 2019 rok odbyła się pod hasłem „Moniuszko w świecie bel canta”. Choć program koncertu nie zawierał tak zwanych operowych hitów, tych bardziej spopularyzowanych arii, wykonywanych namiętnie podczas koncertów karnawałowych. Kto więc nastawił się na wysłuchanie „Arii szampańskiej” z „Don Giovanniego” Mozarta, czy „Quando m’en vo” z „Cyganerii” Pucciniego, nie zaspokoił swoich oczekiwań. Otrzymał za to coś znacznie więcej.
Jak często mamy okazję wysłuchać w Polsce arii z „Córki Pułku” Donizettiego, „Purytanów” Belliniego, czy „Hrabiny” Moniuszki? Koncert w Teatrze Wielkim Operze Narodowej w reżyserii Jarosława Kiliana i pod batutą Grzegorza Nowaka okazał się wyśmienitym prezentem dla wielbicieli tych rzadziej wystawianych tytułów. I to z udziałem solistów nie tylko o znanych nazwiskach, lecz przede wszystkim o możliwościach wokalnych na najwyższym, międzynarodowym poziomie.

Twórcy koncertu postawili przede wszystkim na jakość. Tu każdy element był dopracowany, włącznie z czasem trwania koncertu, wyliczonym z matematyczną precyzją. Nie było mowy o bisach, nad czym osobiście odrobinę ubolewam, gdyż niektóre z wykonań były taką ucztą dla ucha, że chciałoby się ją przedłużyć.

Początek był dość zachowawczy, przewidywalny z racji nadchodzącego Roku Moniuszkowskiego i atmosfery Sylwestra. Arię Skołuby ze „Strasznego dworu”, która w założeniu miała nawiązywać do upływającego czasu przed końcem starego roku, wykonał młody obiecujący bas, Krzysztof Bączyk. Poprawnie, spokojnie, bez emocji.

Natomiast gdy na scenę wkroczyła Małgorzata Walewska w arii z trzeciego aktu „Hrabiny” Stanisława Moniuszki – „Zbudzić się z ułudnych snów” – momentalnie podniosło się ciśnienie na sali. Jej pełna temperamentu interpretacja idealnie wpasowała się w klimat współczesnych salonów Warszawy, choć geneza powstania opery sięga drugiej połowy XIX wieku i czasów Księstwa Warszawskiego, gdy życie towarzyskie ówczesnej arystokracji kipiało od plotek i intryg. Walewska nadała arii wymiar uniwersalny, pokazując, jak łatwo urażona duma i zawiedzione oczekiwania mogą przerodzić się w złość. Jak niedaleko jest od miłości do gniewu. I jak trudno tłumić w sobie tę mieszankę najsilniejszych uczuć w sytuacji publicznej. Aria ta jest jednym z najciekawszych kobiecych portretów psychologicznych w dorobku artystycznym Moniuszki.
W nieco podobnym klimacie utrzymana jest aria zaśpiewana przez Małgorzatę Walewską w drugiej części koncertu – „Jak będę królową”, z niedokończonej opery Moniuszki „Rokiczana”. Podobnym, bo również jest monologiem bardzo dumnej kobiety. Choć w przeciwieństwie do próbującej przełknąć gorzką pigułkę porażki Hrabiny, Rokiczana jest zdecydowanie nastawiona na zwycięstwo na niwie prywatnej i społecznej. I znów jest to przykład genialnej interpretacji, gdzie pewność siebie bohaterki idzie w parze z mocnym wokalem śpiewaczki.

Kolejna z wykonawczyń, Edyta Piasecka, pokazała dwa zupełnie różne oblicza w obu częściach koncertu. W pierwszej była smutną Julią z opery Vincenzo Belliniego „I Capuleti e i Montecchi”, której treść opiewa losy najsłynniejszych kochanków w dziejach literatury, szekspirowskich Romea i Julii. Przesycona tęsknotą aria „Oh! Quante volte” wymaga niezwykłej delikatności i wrażliwości interpretacyjnej, połączonych z kunsztem wokalnym, jakim Edyta Piasecka niewątpliwie dysponuje. Druga aria w jej wykonaniu, słynna Hanna ze „Strasznego dworu” była wielkim, żywiołowym popisem umiejętności śpiewaczych artystki, potwierdzając tylko jej status mistrzyni koloratur polskich scen operowych.

Włoska sopranistka Maria Agresta zaprezentowała się w stricte belcantowym repertuarze – dwóch ariach z oper Vincenzo Belliniego. Artystka zachwyciła publiczność Teatru Wielkiego zwłaszcza w arii Elviry z „Purytanów”, choć to na „Casta diva” z „Normy” wszyscy czekali najbardziej. W tym drugim wykonaniu, choć bardzo dobrym technicznie, nieco zabrakło pasji i ognia, czyniąc je odrobinę beznamiętnym i suchym.

Na wyróżnienie zasługuje udział Artura Rucińskiego. Polski baryton światowej sławy brylował na scenie w partii przebiegłego Malatesty z opery buffa „Don Pasquale” Gaetano Donizettiego. Zarówno solo, jak i w duecie „Cheti, cheti” z basem Krzysztofem Bączykiem, gdzie obaj panowie nie tylko zaprezentowali pełnię swych możliwości wokalnych na międzynarodowym poziomie, lecz także dostarczyli publiczności ogromnej rozrywki. To właśnie ten moment koncertu najbardziej prosił się o bis, o czym świadczyły niezwykle entuzjastyczne i długotrwałe owacje.

Jedną z największych muzycznych ciekawostek wieczoru była liryczna dumka Jontka „Szumią jodły na gór szczycie” w języku włoskim. Libretto przetłumaczył Giuseppe Achille Bonoldi, zaśpiewał zaś brazylijski tenor Matheus Pompeu, wykonawca partii Jontka we włoskojęzycznej „Halce”, której koncertowa wersja zainaugurowała 5 stycznia 2019 Rok Moniuszkowski. Z przyjemnością można było zasłuchać się w jakże pięknym frazowaniu i zachwycić południową, słoneczną barwą głosu śpiewaka.

Jednakże punktem programu, na który ja osobiście najbardziej czekałam, była aria Tonia „Ah! mes amis, quel jour de fete!” („Ach, przyjaciele, co za uroczysty dzień!”) z „Córki pułku” Gaetano Donizettiego. Uważana za najbardziej karkołomną arię tenorową ze słynnym, pojawiającym się aż dziewięciokrotnie wysokim C. Ponoć przyczyną porażki prapremiery w 1840 roku był właśnie tenor, nie będący w stanie sprostać wymaganiom wokalnym. Niedoścignionym w interpretacji był Luciano Pavarotti, którego po debiucie w partii Tonia na deskach londyńskiej Royal Opera House w 1966 roku okrzyknięto „Królem Wysokich C”. Warszawska publiczność natomiast miała przyjemność posłuchać włoskiego tenora Francesco Demuro. Zwycięsko wybrnął on ze wszystkich pułapek wokalnych, udowadniając, że warto intensywnie pracować nad techniką śpiewu, by podążyć w ślady Pavarottiego.

Koncert uatrakcyjniły także otwierające go i wieńczące partie baletowe w tradycyjnych kontuszach szlacheckich – Moniuszkowski polonez koncertowy A-dur oraz mazur ze „Strasznego dworu”. Warto w tym miejscu także wspomnieć o wspaniałej pracy chóru, który uświetniał zarówno wykonania solistów, jak i zaprezentował partie chóralne z oper „Łucja z Lammermooru”, „Don Pasquale”, Straszny dwór”.
Uroczysty nastrój podkreśliła piękna gra świateł oraz subtelne, stonowane kolorystycznie, minimalnie animowane wizualizacje multimedialne, idealnie współgrające z muzyką i nie rozpraszające uwagi widzów.
W tak miłym dla ucha i oka otoczeniu delektowanie się tradycyjną lampką szampana było podwójną przyjemnością.

Tak udany, wielki operowy finał 2018 roku, niczym wykwintny i wcale nie ciężkostrawny deser wieńczący ucztę, jest niewątpliwie dobrą wróżbą na nowy rok. Pozwolił rozsmakować się w muzyce i nabrać apetytu na jeszcze więcej belcanta i… jeszcze więcej Moniuszki, bo w końcu rok 2019 upłynie pod patronatem kompozytora, w dwusetną rocznicę jego urodzin. Artyści Teatru Wielkiego Opery Narodowej i zaproszeni goście udowodnili, że można przeżyć całą gamę pozytywnych emocji i doskonale się bawić przy operowym repertuarze. Z niecierpliwością czekam na kolejną galę sylwestrową.

 

 

Koncert „Czar kolęd” w Krakowie. Fotorelacja.

Takie wieczory, przesycone niesamowitą, ciepłą atmosferą świąt białych, świetlistych, jak z wiktoriańskiej pocztówki, nie zdarzają się często. To dzięki kojącej muzyce, śnieg i zimowy chłód mniej doskwierają w naszej pędzącej w zawrotnym tempie codzienności i nabierają magicznego wymiaru. Bo czymże byłby okres świąt Bożego Narodzenia bez muzyki?

Utwory wykonane przez Magdalenę Pilarz-Bobrowską, solistkę o anielskim sopranie, zarówno w języku polskim, jak i angielskim, znane i mniej znane, wprawiły w nastrój zadumy, refleksji, nostalgii za celebrowaniem Bożego Narodzenia w czasach dzieciństwa, gdy życie wydawało się bajką. Piękne pieśni o tematyce zimowej każdym dzwiękiem malowały obrazy sielankowych, otulonych śniegiem pejzaży.

„O Holy Night” z polskim tekstem, a także „Have Yourself a Merry Little Christmas”, piosenka, słuchając której zawsze płaczę, czy przepiękna kolęda „In the Bleak Midwinter” skomponowana przez Harolda Drake’a do wiersza autorstwa Christiny Rosetti, czarowały, zachwycały i wzruszały. Wszystko to przeplatane poezją o tematyce, jakże by inaczej, bożonarodzeniowej, odczytanej przez prowadzącego koncert Łukasza Lecha.
Nie zabrakło też tradycyjnych polskich kolęd, w tym jednej z najstarszych – „Bóg się rodzi”, skomponowanej w rytmie poloneza. Jej rodowód sięga końca XVII wieku. Magdalena Pilarz-Bobrowska zaśpiewała wraz z chórem publiczności, która ochoczo do niej dołączyła. I tak oto, grupa zupełnych nieznajomych nagle poczuła się jak na rodzinnym spotkaniu.

Na fortepianie akompaniował angielski pianista, profesor Peter Bradley-Fulgoni. Jego niezwykłą wrażliwość interpretacyjną ukazały zwłaszcza instrumentalne wykonania polskich kolęd. Jedna z nich to „Nie było miejsca dla ciebie” – skomponowana w 1938 roku przez nowosądeckiego duchownego, ojca Józefa Łasia, była szczególnie popularna w Polsce okresu stanu wojennego, nazywano ją nawet „kolędą Solidarności”. 

Magii dodawało ciasne, lecz przytulne i świątecznie przystrojone wnętrze Księgarni Muzycznej „Kurant”, pełnej płyt i książek o muzyce, z przewagą muzyki klasycznej. 

Czas tamtego wieczoru płynął znacznie wolniej i spokojniej, pozwalając zatrzymać się na chwilę w pędzie życia, zasłuchać, odpocząć. Poczuć się znów dzieckiem i odnalezć w sobie radość z rzeczy małych. Zatęsknić za tym, co utraciliśmy. Przywołać najpiękniejsze wspomnienia. 

Kurs ku zmianom. Inauguracja sezonu 2018/2019 w Operze Bałtyckiej.

Nad morzem atmosfera nigdy nie jest ustabilizowana. Klimat zmienia się jak w kalejdoskopie, raz urzeka łagodną ciepłą bryzą, by już po chwili zwalić z nóg lodowatym, arktycznym wichrem. Tak bywa również i w świecie sztuki. Gdańska opera ma za sobą wiele przejść. Sztormy, mielizny, dryfowanie po niespokojnych wodach, roszady w załodze, zmianę kapitana.
Jeśli Opera Bałtycka jest okrętem, to właśnie nabrała wiatru w żagle. Pokazał to już koncert inaugurujący sezon artystyczny 2018/2019.

Dyrektor Muzyczny Jose Maria Florencio ustawił poprzeczkę bardzo wysoko. Niezwykle różnorodny, szalenie ambitny program, zapowiedzi aż siedmiu nowych premier, w tym jednej baletowej („Giselle” Adolpha Adama, premiera już 13 pazdziernika 2018) i niesamowite tempo, adekwatne do brazylijskiego temperamentu dyrygenta. Czy Opera Bałtycka jest gotowa na tak potężny zastrzyk adrenaliny?

By grać i śpiewać Rossiniego, niezbędna jest silna iskra energii. „Cyrulik Sewilski” to pierwsza z planowanych premier operowych. Uwerturą z tego właśnie, najpopularniejszego dzieła Rossiniego, rozpoczął się otwierający sezon koncert. Maestro Florencio zdecydował, by to właśnie ta opera zdominowała tamten wieczór. Publiczność mogła usłyszeć koncertowe wykonania aż siedmiu fragmentów muzycznych! Z przewagą, oczywiście, najbardziej rozpoznawalnych arii.

Do wykonania partii Rozyny zaproszono Edytę Piasecką, prawdziwą mistrzynię tej scenicznej kreacji. Artystka ma za sobą bardzo udane role w Operze Krakowskiej czy Warszawskiej Operze Kameralnej. Już od pierwszych taktów „Una voce poco fa” widać i słychać, że Edyta Piasecka jest wymarzoną Rozyną – nie tylko śpiewa partie koloraturowe z prawdziwą wirtuozerią, lecz także ma pełną wdzięku prezencję, kokieteryjny uśmiech, łobuzerski błysk w oku i roztacza wokół siebie aurę stuprocentowej kobiecości. Co było także bardzo wyraziste w duecie z Tomaszem Rakiem – barytonem, wykonującym tamtego wieczoru właśnie m.in. partię tytułowego cyrulika, czyli Figara. Zaś jego solowej arii „Largo al factotum” towarzyszyło tak duże tempo, że był w stanie sprostać mu tylko doświadczony śpiewak. A takim artystą niewątpliwie jest Tomasz Rak. Poruszył i zachwycił także w partii Oniegina – kilka fragmentów tej opery znalazło się w programie koncertu.
Na scenę Opery Bałtyckiej powrócił czołowy tenor tego teatru, Paweł Skałuba. Zaprezentował się publiczności swojego rodzinnego miasta Gdańska w trzech wcieleniach: jako Cavaradossi z „Toski”, Leński z „Oniegina” oraz Stefan ze „Strasznego dworu”. Jego udział w spektaklach i koncertach zawsze wzbudza ogromny entuzjazm nie tylko wśród gdańszczan, ale i stałych bywalców Opery Bałtyckiej z pozostałych części kraju. To artysta, który jest bardzo szczery i naturalny w swoim scenicznym wizerunku. To zapewne, poza piękną barwą głosu, kolejny powód dla którego jest tak lubiany. Zarówno dyrekcja teatru, jak i widzowie wyrazili nadzieję, by gościć go na gdańskiej scenie tak często, jak będzie to możliwe.
Nutę nostalgii wzniecił kolejny solista, weteran sceny operowej Piotr Nowacki. Któż nie zna arii Skołuby „Ten zegar stary” ze „Strasznego dworu”, czy arii Don Basilia z „Cyrulika Sewilskiego”? W tym właśnie repertuarze zaprezentował się doświadczony bas, jak również w ariach z „Oniegina” i „Nabucco”.

Największe brawa należą się jednak Orkiestrze Opery Bałtyckiej oraz artystom chóru. To właśnie przed nimi pojawiło się najtrudniejsze zadanie – poradzić sobie z tak karkołomnym tempem i zróżnicowanym programem, przez ponad trzy godziny trwania koncertu. Z Jose Maria Florencio za sterem, załoga orkiestry i chóru pokazała, że jest w stanie dać z siebie wszystko i jeszcze więcej. Że niestraszne jej burze ani sztormy. Że potrafi płynąć nie tylko z wiatrem, ale nawet, a może wręcz przede wszystkim – pod wiatr. Orkiestra udowodniła to zwłaszcza fenomenalnym, żywiołowym wykonaniem uwertury z „Kandyda” Bernsteina, którego premiera zapowiedziana jest na 30 grudnia 2018 roku.

Tak oto, podniesiono kotwicę, obrano kurs ku zmianom i cała na przód! Teraz pozostaje tylko trzymać kciuki za owocne zrealizowanie repertuaru przez Operę Bałtycką, a całej załodze życzyć pomyślnych wiatrów.

11

Próba do gali „Wiedeń dla Kiepury” – fotorelacja. 52. Festiwal im. Jana Kiepury w Krynicy.

Tak wyglądały przygotowania do gali finałowej 52. Festiwalu im. Jana Kiepury w Krynicy- Zdroju.

Soliści: Isabel Seebacher, Elisabeth Schwarz, Jeffrey Treganza, Vincent Schirrmacher
Klarnet: Thomas Lukschander
Orkiestra: Wiener Opernball Orchester
Dyrygent: Uwe Theimer
Prowadzenie: Jerzy Snakowski

Przygotowanie koncertu: Profesor Ryszard Karczykowski

Wiedeńscy czarodzieje. O koncercie „Wiedeń dla Kiepury”. 52. Festiwal im. Jana Kiepury w Krynicy.

To jak nieoczekiwanie spotkać dawną miłość. Taką, która z upływem czasu nie zwiędła, nie utraciła czaru – przeciwnie – nabrała jeszcze bardziej intensywnych kolorów, niczym dojrzewające w słońcu owoce. Jej rysy wypiękniały i wyszlachetniały. Tak właśnie poczułam się, gdy po latach na krynicki deptak powróciło widowisko plenerowe wieńczące Festiwal im. Jana Kiepury.

Można przyjąć, że to efekt nostalgii. Nostalgii do czasów, gdy dopiero zaczynałam moją przygodę z operą i operetką – ponad 20 lat temu. Właśnie tu, w Krynicy. Gdy dyrektorem Festiwalu im. Jana Kiepury był niezastąpiony Bogusław Kaczyński, a na scenie błyszczały takie osobowości sceniczne, jak Krystyna Tyburowska, Wanda Polańska, Grażyna Brodzińska, Jan Wilga i wielu innych, legendarnych za życia, polskich śpiewaków.
To właśnie koncerty plenerowe najwyrazniej zapisały się w mojej pamięci. Zasłuchane tłumy zgromadzone na deptaku, Muszla Koncertowa i neorenesansowy Stary Dom Zdrojowy w blasku kolorowych żarówek, w powietrzu lekki wieczorny chłód u schyłku lata, a na scenie – walce, czardasze, arie szampańskie, arie ze śmiechem… Czysta magia.

Magia powróciła wraz z 52. edycją festiwalu. Na największej w historii tego wydarzenia, plenerowej scenie, pod hasłem „Wiedeń dla Kiepury”, zabrzmiała muzyka nie tylko niezwykle ważna w międzynarodowej karierze Jana Kiepury, lecz także ukochana przez Bogusława Kaczyńskiego – operetka. W tych niezwykłych okolicznościach, małe uzdrowisko położone w malowniczym Beskidzie Sądeckim przeistoczyło się na jedną noc w dystyngowaną, wiedeńską, operetkową scenę.

Orkiestra Wiener Opernball Orchester pod dyrekcją Uwe Theimera to niewątpliwie główni cudotwórcy czarownej atmosfery tamtego wieczoru. Filar podtrzymujący wysoki poziom koncertu. Wirtuozeria, lekkość, gracja i smak, w każdym dzwięku, przywodziły na myśl nie tylko namiętnie wysłuchiwane przeze mnie koncerty noworoczne Filharmoników Wiedeńskich, lecz także stare płyty analogowe z muzyką Straussa, których słuchałam przed laty w domu mojej babci. Któż nie zna i któż nie słyszał w swoim życiu dziesiątki, a nawet setki razy walca „Nad pięknym modrym Dunajem”? Dzięki wykonaniu Wiener Opernball Orchester można było zamknąć oczy i przenieść się prosto do Wiener Musikverein. Chociaż, sceneria krynickiego deptaku stała się wówczas wcale nie mniej atrakcyjną. Każdy instrumentalny utwór, czy to uwertura do „Nocy w Wenecji”, czy walce z „Księżniczki Czardasza”, uskrzydlały dusze zasłuchanej publiczności.

Solistów można porównać do klejnotów lśniących w diademie, jaki tworzyła orkiestra. Dwa soprany i dwóch tenorów – każde z nich imponuje nie tylko siłą i szlachetną barwą głosów, lecz także eleganckim, teatralnym lecz niewymuszonym, pełnym wdzięku ruchem scenicznym. W aparycji emanująca dystyngowanym chłodem, niczym Elina Garanca, Isabel Seebacher, zachwyciła zwłaszcza w „Czardaszu Hrabiny Maricy” z operetki Imre Kalmana. Było to zupełnie inne wykonanie, niż te ogniste, płomienne, pełne wręcz cygańskiego temperamentu, do których przyzwyczajona jest polska publiczność. Jednak wcale nie mniej zjawiskowe. Elisabeth Schwarz zaskoczyła i rozbawiła jako „Krysia z poczty” z „Ptasznika z Tyrolu” Zellera, gdy w czapce listonosza i z wielką, skórzaną torbą, przewieszoną przez jej amarantową suknię, wkroczyła pomiędzy publiczność, rozdając listy. Jeffrey Treganza porwał wykonaniem najsłynniejszego przeboju w dorobku Jana Kiepury, „Brunetki, blondynki”, zaśpiewanego nie tylko z humorem, ale przede wszystkim, imponującą, niemal bezbłędną polszczyzną. Zakończył utwór w towarzystwie Vincenta Schirrmachera udowadniając, że „trzech tenorów” to żadna konieczność, bo na krynickiej scenie czasami wystarczy dwóch. Aż dwóch, gdyż ich głosy na pewno słyszeli kuracjusze aż w Patrii, jeśli nie dalej.

A zatem „Hrabina Marica”, „Ptasznik z Tyrolu”, a także „Kraina uśmiechu”, „Księżniczka Czardasza”, „Noc w Wenecji”, „Orfeusz w piekle”, „Zemsta nietoperza”, „Wesoła wdówka”, „Wiedeńska krew” – muzyka z tych operetek zawładnęła krynickim deptakiem tej wyjątkowej, czarownej nocy.
Swoje zaklęcie niezwykle skutecznie rzucił klarnecista Thomas Lukschander, wykonując Czardasza Rozalindy z „Zemsty nietoperza”. Był to czardasz bez słów. Niebanalna odmiana. Wsłuchując się bowiem w śpiewany przez solistki tekst: „Piosnka daleka, choć sercu tak bliska /Z oczu wyciska gorące łzy /Dawna melodia, melodia tęskliwa /Mnie wzywa ojczyzna ma. /To ty, ojczyzno ma”, oczywistym jest, że to w istocie pieśń patriotyczna. Sam tekst, pozbawiony melodii, brzmi patetycznie, nostalgicznie, czasami groznie i smutno: „Ogień, wojna, krew, to nasz węgierski śpiew”. Ale na pewno nie uwodzicielsko, a przecież właśnie taki erotyczny czar niesie ze sobą muzyka. Klarnecista grał ze zmysłową wirtuozerią, pieszcząc każdym dzwiękiem i pobudzając do ekstatycznego drżenia. Czy Strauss mógł przypuszczać, że jego kompozycja stanie się takim afrodyzjakiem?

Na scenie tamtego wieczora był jeszcze jeden magik. Olbrzymia wiedza operowa i operetkowa, elegancja, bezbłędna dykcja, wyważone poczucie humoru, trochę diabelski, a trochę arystokratyczny image – czy można sobie wyobrazić lepszego prowadzącego, niż Jerzy Snakowski? Organizatorzy każdego koncertu, który prowadzi, mogą poszczycić się prawdziwym szczęściem. Ponieważ konferansjerka Snakowskiego jest po prostu wzorcowa. To wielka sztuka, pięknie mówić o operze i operetce (nie o sobie!), a jednocześnie zaciekawić, przekazać wiedzę, nie zanudzić, czasem rozbawić i, no właśnie, oczarować. Jerzy Snakowski jest niczym mistyk, guru, który wciąż pozyskuje sobie nowych wyznawców, zakochanych w muzyce klasycznej. Z pewnością wielu spośród krynickiej publiczności dołączyło do nich i tym razem.

„Wiedeń dla Kiepury” to koncert, po wyjściu z którego można stać się lepszym człowiekiem. Który pokazał, co to znaczy ulec magii muzyki i magii słowa. Bo zarówno muzyka sama w sobie, jak i opowiadanie o niej, potrafi uwznioślić, uduchowić, rozgrzać zmysły, popatrzeć na świat i drugiego człowieka poprzez różowe okulary i odepchnąć negatywne myśli gdzieś daleko, poza naszą świadomość.
Szczególne wyrazy wdzięczności należą się Profesorowi Ryszardowi Karczykowskiemu, dzięki któremu wiedeńscy artyści wystąpili na 52. Festiwalu im. Jana Kiepury. Oby więcej takich koncertów w kolejnych latach!

Koncert „Ave Maria” – fotorelacja. 52. Festiwal im. Jana Kiepury w Krynicy.

13 sierpnia 2018 roku, w krynickim Kościele Zdrojowym odbył się wzruszający, mistyczny, urzekający pod względem wykonań muzycznych koncert. Program składał się wyłącznie z utworów „Ave Maria” autorstwa różnych kompozytorów: Verdiego, Piazolli, Belliniego, Dvoraka, Gomeza, Mascagniego, Gounoda, Schuberta.

Zaśpiewali soliści: Katerina Hebelkova (mezzosopran) i Krzysztof Dekański (bas). Zagrała orkiestra Wiener Solisten Orchestra pod dyrekcją Piotra Gładkiego. Słowo: Elżbieta Gładysz.

52. Festiwal im. Jana Kiepury w Krynicy-Zdroju.

 

 

Koncert „Aria dla Krynicy” – fotorelacja. 52. Festiwal im. Jana Kiepury.

15 sierpnia 2018 roku, w ramach 52. edycji Festiwalu im. Jana Kiepury w Krynicy Zdroju, odbył się koncert zorganizowany przez Krakowskie Stowarzyszenie Miłośników Opery „Aria”. W programie znalazły się arie i duety z oper takich kompozytorów, jak: Czajkowski, Massenet, Bizet, a nawet Meyerbeer (aria Vasco da Gamy z „Afrykanki”), jak również Mozart, Rossini, Bellini, Leoncavallo, czy Verdi (jedną z nich była rzadko wykonywana podczas koncertów aria Eboli „O don fatale” z „Don Carlosa”). Na bis nie mogło zabraknąć największego operowego przeboju na głos tenorowy, „Nessun dorma” z „Turandot” Pucciniego.

Zaśpiewali soliści: Katerina Hebelkova (mezzosopran), Mari Moriya (sopran), Luis Chapa (tenor), Hubert Zapiór (baryton), z towarzyszeniem orkiestry Wiener Solisten Orchester oraz Chóru Mieszanego „Fresco”. Za pulpitem dyrygenckim stanął Jaroslav Kyzlnik.

Koncert poprowadzili Elżbieta Gładysz (Prezes Stowarzyszenia „Aria”) oraz Maciej Miecznikowski.