Transcendentne misterium. „Pasja według św. Jana” J.S. Bacha w wykonaniu artystów WOK w Musikverein w Wiedniu.

„Dzieło sztuki powstające powinno być wyższe nad wszystko, co dotąd było, musi zwalczyć wszystko, co było, wznosić się ponad całą przeszłością.” (Stefan Żeromski)

To ku niej zwracają się oczy świata gdy drżą jego fundamenty. To ku niej nadstawia uszu przytłoczony ziemskimi sprawami człowiek – bez względu na swoje wyznanie. Sztuka. Otacza nas z każdej strony, choć nie dostrzegamy jej na co dzień. Wyznacza ścieżki naszego życia. Opowiada o naszych dziejach. Pozostawia trwały ślad po tych, którzy przeminęli.

W niej także człowiek poszukuje Boga – bo czymże jest Sztuka, jeśli nie pomostem pomiędzy ulotną teraźniejszością a absolutem. Pomiędzy codziennym znojem śmiertelników, a transcendencją. Sztuka dla wielu jest Słowem Bożym, które przybrało fizyczną postać dzięki talentom artystów; czy to na płótnie, czy wyrzeźbiona w kamieniu, czy przelana na papier. Na fresku, w witrażu, w partyturze. Widzialne świadectwo niewidzialnej boskiej mocy – tym na przestrzeni wieków stała się Sztuka, we wszystkich jej dziedzinach. 

Artyści WOK w Musikverein, fot. Wojciech Rozenek

Ad maiorem Dei gloriam – ku większej chwale Boga. Ta idea przyświecała twórcom na przestrzeni wieków. Sztuka sakralna zdominowała chrześcijańską Europę. To właśnie motywy biblijne w malarstwie rozsławiły pionierów Renesansu – Leonarda da Vinci, czy Michała Anioła. Sceny ze Starego Testamentu często pojawiały się na obrazach Rembrandta, który z ochotą malował także portrety świętych. Albrecht Durer stworzył dziesiątki drzeworytów i miedziorytów ilustrujących zarówno żywot i śmierć Chrystusa, jak i wyobrażenia artysty na temat proroctw zawartych w Piśmie Świętym („Czterej jeźdźcy Apokalipsy” to jedna z jego najsłynniejszch grafik). Pieter Bruegel Starszy szukał odniesień do religii chrześcijańskiej w sytuacji politycznej współczesnej mu Flandrii, co zaowocowało jego genialnym i bogatym w detale obrazem „Droga na Kalwarię”. To zaledwie kilka z nieskończonej liczby przykładów sztuki sakralnej o ponadczasowym przekazie i bezcennej wartości artystycznej. Będącej świadectwem geniuszu jej twórców.

Pieter Bruegel Starszy, „Droga na Kalwarię” (1564), tempera na desce dębowej

Męczeńska śmierć Jezusa Chrystusa, podobnie jak u Bruegla, inspirowała wielu słynnych malarzy późniejszych bądź wcześniejszych epok. Jej tajemnica, majestat w wymiarze człowieczeństwa, ból i kaźń z miłości do rodzaju ludzkiego, by grzesznikom dane było dostąpić zbawienia. Ogrom emocji na sportretowanych twarzach, dynamiczne sceny rodzajowe, surrealistyczne fantasmagorie, ciche i milczące sylwetki – każdy malarz, czy to Hans Memling, El Greco, czy William Blake, kreowali swoje własne, niepowtarzalne wizje. Niejednokrotnie spod ich pędzla wychodził cały szereg prac ilustrujących Pasję Chrystusa – drogę krzyżową, stacja po stacji. 

El Greco, „Chrystus dźwigający krzyż” (ok. 1577), olej na płótnie

Przechodząc od malarzy do kompozytorów, których twórczość przesycona jest boskim natchnieniem, w pierwszej kolejności myślimy o Janie Sebastianie Bachu. Niemiecki geniusz epoki baroku słynął ze swojej żarliwej religijności. „Celem i ostatecznym końcem całej muzyki powinno być nic innego jak tylko chwała Boga i odświeżenie duszy.” – twierdził z pełnym przekonaniem. Dlatego też przeważającą część swoich dzieł poświęcił tematyce religijnej: msze, oratoria, pasje, kantaty kościelne, kompozycje organowe. Choć nie stronił także od wątków świeckich, czego przykładem jest chociażby pełna komizmu „Kantata o kawie”. 

William Blake, „Ukrzyżowanie: oto Matka twoja” (1805) , akwarela

Z czterech pasji skomponowanych przez Bacha, do dnia dzisiejszego zachowały się jedynie dwie: „Pasja według św. Mateusza” oraz „Pasja według św. Jana”. Obie powstały z wykorzystaniem całości tekstu ewangelii, opisującego pojmanie, osądzenie, drogę krzyżową i śmierć Jezusa Chrystusa, aż do momentu złożenia jego ciała do grobu. Treść ewangelii śpiewają chór i soliści, z towarzyszeniem orkiestry. Uważane za arcydzieła, obie pasje wykonywane są tradycyjnie w okresie Wielkanocy, najważniejszego spośród świąt katolickich.

Hans Memling, „Ukrzyżowanie” (1470), olej na desce

„Pasja według św. Jana” jest utworem szczególnym. Wprowadza katolików w nastrój Wielkiego Tygodnia, wszystkich zaś odbiorców, bez względu na wyznanie i przekonania, zachwyca przejmującą muzyczną narracją. To właśnie ten utwór, po raz pierwszy w historycznym wnętrzu Musikverein, 14 kwietnia 2022 roku wykonali artyści Warszawskiej Opery Kameralnej.

Sala Złota Musikverein, neoklasycystycznej budowli położonej w sercu europejskiej stolicy muzyki, Wiednia, to bez wątpienia najsłynniejsza sala koncertowa świata. To właśnie stamtąd, do ponad 90 krajów transmitowane są wielkie Koncerty Noworoczne. Pod jej złoconym sklepieniem dyrygowali najwięksi z największych: Arturo Toscanini, Herbert von Karajan, Leonard Bernstein, Claudio Abbado, Zubin Mehta, Riccardo Muti. I trzeba przyznać, iż w ostatnich latach nie było w tym sławetnym, wzniesionym z inicjatywy cesarza Franciszka Józefa gmachu wydarzenia tak wysokiej rangi z udziałem polskich artystów. 

Sala Złota Musikverein, fot. Wojciech Rozenek

Artystów, należy podkreślić, doskonale przyjętych przez austriacką publiczność. Owacja na stojąco zaowocowała bisowaniem finałowego fragmentu utworu. Za każdym razem gdy polskich muzyków docenia się na międzynarodowych scenach, wiąże się to nierozerwalnie z wielkim poczuciem dumy. Gdyż zarówno soliści: Natalia Rubiś, Rafał Tomkiewicz, Jan Petryka, Aleksander Kunach, Artur Janda i Łukasz Górczyński, jak i chór oraz Orkiestra MACV pod batutą Michaela Maciaszczyka zaprezentowali tamtego wieczoru poziom godny miejsca koncertu.

Sala Złota słynie z genialnej akustyki. Wypełniona dźwiękami instrumentów historycznych, na których gra Orkiestra MACV oraz potężnym niczym wezbrana fala, śpiewem chóru, nad którym górowały głosy solistów, stworzyła przestrzeń dla wirtuozerskiego misterium. Nie tylko ze względu na nadchodzące Święta Wielkanocne, lecz także wyjątkowo trudne czasy wojny w Ukrainie, której ofiarom poświęcono koncert, wykonanie nabrało szczególnego charakteru głębokiej refleksji i zadumy.

Trwający dwie godziny utwór, choć opiewa mękę Pańską, ma zaskakująco radosny wydźwięk. Mimo, iż słowami ewangelisty opisuje on kaźń i śmierć Jezusa, nie dochodzi w nim do głosu nastrój bólu, żałoby czy melancholii. Partie chóru, komentującego wydarzenia, wypełnia świetlista energia i wola życia. Soliści zaś prowadzą między sobą interesujący, wyważony dialog, przeplatany ariami. Warto było zwrócić uwagę zarówno na mającego najobszerniejszą partię solową Aleksandra Kunacha (tenor doskonale sprawdzający się w wykonaniach belcantowych i mozartowskich, a także barokowych, wyróżnił się bezbłędną dykcją i czystym śpiewem) w roli Ewangelisty, jak i Artura Jandę, śpiewającego partię Jezusa (intrygujący baryton o ciemnej barwie i szlachetnym frazowaniu). Ponad szereg głosów męskich wzbijał się niczym obłok, jasny i krystaliczny sopran Natalii Rubiś. 

Natalia Rubiś, fot. Wojciech Rozenek

Z każdego dźwięku muzyki Bacha, niczym światło spoza odsuniętego przez zmartwychwstałego Chrystusa głazu grobowca, płynie nadzieja i ufność w zbawienie ludzkości. Pasja w wykonaniu artystów WOK przypomina o wyższym celu drogi krzyżowej. O jej nieprzejednanej wartości w pokonaniu zła, słabości, fałszu, przemocy – wszystkich grzechów ludzkości. Triumfie życia nad śmiercią.

Wszystkie te emocje słychać było tamtego niezwykłego wieczoru, w Wielki Czwartek, w gmachu Musikverein. Artyści Warszawskiej Opery Kameralnej wzruszyli do łez niejednego widza. Roztoczyli aurę ufnego wyczekiwania lepszego jutra i składając hołd dla muzycznego arcydzieła z przeszłości, wyznaczyli jedyny słuszny kierunek: przyszłość. A ta należy do polskich muzyków, których bez wątpienia czeka jeszcze niejeden sukces na scenach świata.

Niebezpieczne związki. „Company” Stephena Sondheima w Warszawskiej Operze Kameralniej.

Kobieta chce iść swoją drogą, a mężczyzna swoją, ale każdy próbuje popchnąć to drugie w niewłaściwym dla niego kierunku. Gdy jedno chce jechać na północ, to drugie marzy o południu; w rezultacie jadą razem na wschód, choć obojgu wiatr w oczy wieje.” (George Bernard Shaw, „Pigmalion”) 

Związek – już semantyka tego słowa wywołuje pejoratywne skojarzenia. Wiązać się, być związanym – czyli przywiązanym, uwiązanym. A zatem, znaleźć się w sytuacji ograniczenia wolności. Albo, co gorsza, zostać jej pozbawionym! Związek to niewola, związek to kajdany. A małżeństwo – to nic innego jak traktat o ograniczeniu bądź pozbawianiu wolności. Udokumentowany wyrok! Reorganizacja całego życia. 

Bardzo często właśnie w ten sposób postrzegane są osoby, które z rozmaitych powodów nie decydują się wstąpić w związek małżeński. W społeczeństwie deklarującym się jako nowoczesne i tolerancyjne, podążające za postępem cywilizacyjnym w każdym wymiarze, wciąż zakorzeniony jest schemat powielany przez przeważającą liczbę kobiet i mężczyzn. Pełnienie ról społecznych: żon oraz mężów.

Od człowieka będącego na pewnym etapie dorosłości, z reguły wymaga się tak zwanego ustatkowania. Istnieje nawet pogląd, iż osoby niezamężne bądź nieżonate, pozostają takimi, gdyż po prostu „jest z nimi coś nie tak”. Ich otoczenie z góry zakłada, iż z pewnością muszą być one nieszczęśliwe jako single, chce „naprawiać” i pomagać na siłę. Choć paradoksalnie, im większe naciski, tym bardziej wzmożona niechęć by im ulec. 

Z tym złożonym i wzbudzającym skrajne emocje tamtem rozprawia się Stephen Sondheim. Nazywany jednym z ojców musicalu, autor błyskotliwych tekstów piosenek i kompozytor. I choć prapremiera „Company” – muzycznej satyry na relacje damsko-męskie – sięga 1970 roku, a zatem czasów gdy ramy społecznych konwenansów były zdecydowanie bardziej sztywne niż obecnie, treść utworu wciąż dotyka współczesnego człowieka. Dotyka w niepokojąco zintensyfikowany sposób.

Reżyser Michał Znaniecki postanowił zaprezentować polskiej publiczności ten wielokrotnie nagradzany, królujący na Broadwayu czy West Endzie, choć nieznany dotychczas w naszym kraju musical. Roztoczyć czar prostej historii opowiedzianej w inteligentny sposób, z wykorzystaniem wpadających w ucho numerów muzycznych. 

Po raz pierwszy w Polsce i po raz pierwszy w polskiej wersji językowej, na scenie Basenu Artystycznego Warszawskiej Opery Kameralnej odbyła się premiera „Company”. W klasycznej dla swego gatunku, atrakcyjnej formie, z ekscytującym rozmachem.

Company, fot. Warszawska Opera Kameralna

Twórcy dołożyli wszelkich starań, by spektakl był jak kolorowy cukierek – nie tylko pięknie zapakowany, lecz także wyborny w smaku. Koncepcja ta wyraźnie kontrastuje z najbardziej znaną wersją sceniczną musicalu, wystawioną w 2006 roku na Broadwayu, gdzie w minimalistycznej scenografii, przy użyciu niewielkiej ilości rekwizytów, bohaterowie występują w prostych, czarnych sukienkach i garniturach. Zamiast nich, na scenie WOK mamy roztaczające całą feerię barw kostiumy projektu Ewy Minge, podkreślające walory komizmu poszczególnych postaci.

Solistom towarzyszy balet w efektownych numerach tanecznych, sprawiający wrażenie sztucznego tłumu, dodającego dynamiki całej akcji. 

Współpracujący od lat ze Znanieckim scenograf Luigi Scoglio, wraz z odpowiadającą za projekcje Karoliną Jacewicz oraz reżyserem świateł Dawidem Karolakiem, z pietyzmem zadbał o stronę wizualną spektaklu. Umiejętne połączenie elementów przestrzennych z multimediami, z pełnym wykorzystaniem możliwości technicznych i przestrzeni sceny, robi naprawdę ogromne wrażenie. Tu nie ma żadnych półśrodków. Światła, projekcje, rekwizyty, wszystko wręcz skrzy się jaskrawością kolorów, intensyfikuje doznania i doskonale podkreśla nastrój poszczególnych scen. Na każdym kroku przypomina, że świat Bobby’ego – głównego bohatera, singla namawianego do małżeństwa – nie jest, wbrew stereotypowi, ponury i mroczny. Mamy zatem do czynienia ze szczęśliwym człowiekiem, który wykreował wokół siebie swój własny, szczęśliwy świat. 

Miłosz Gałaj jako Bobby, fot. Warszawska Opera Kameralna

Sam Bobby, grany przez tenora Miłosza Gałaja, wydaje się być dość nieśmiałym i zagubionym w otaczającym go korowodzie zaobrączkowanych znajomych (w przeciwieństwie do zblazowanego i cynicznego Raula Esparzy we wspomnianej wyżej wersji z 2006 roku). Być może przytłacza go ilość tzw. „wujków i cioć dobra rada”, nie potrafiących powstrzymać się od sterowania jego życiem. Pewności siebie bohater nabiera dopiero w scenach sam na sam z pojawiającymi się w retrospekcjach, kolejnymi partnerkami. Jednak nie można odmówić Miłoszowi Gałajowi sympatycznej aparycji i czarującego uśmiechu. Z takim Bobbym nie sposób nie sympatyzować.

Zresztą, w istnym kalejdoskopie osobowości i charakterów jego znajomych, Bobby wydaje się być jedyną normalną postacią. 5 par małżeńskich, pozornie szczęśliwych i spełnionych, w miarę rozwoju akcji stopniowo ujawnia trupy w swoich szafach. Sondheim opowiada o tym oczywiście w sposób bardzo wyważony. Unika jakichkolwiek patologii, w końcu mamy do czynienia z komedią muzyczną. Każda z par jest inna, każda zmaga się z jakimiś przeciwnościami, u każdej też wyraźnie zaznaczono wątki komiczne. 

Na uwagę zasługuje tu zwłaszcza żeńska część obsady: świetna wokalnie i aktorko Anastazja Simińska jako panikująca tuż przed ślubem Amy, rozbrajająco zabawna Marta Burdynowicz jako borykająca się z uzależnieniem od jedzenia Sarah, czy też przejmująca Alicja Węgorzewska jako Joanne – jedyna postać stricte tragiczna, ciężko doświadczona przez życie kobieta, z goryczą postrzegająca otaczający ją świat. Ich sceniczni partnerzy dzielnie starali się dotrzymywać im kroku. Spośród męskiej obsady, najsilniej zapada w pamięć Zbigniew Konopka jako Larry, dojrzały mężczyzna, ze stoickim spokojem pobłażający chwiejnym nastrojom swej żony Joanne i wspierający ją pomimo okazywanej mu pogardy – rzecz jasna w imię miłości.

Anastazja Simińska jako Amy, fot. Warszawska Opera Kameralna

Nie należy też zapominać o partnerkach, które przewinęły się przez życie głównego bohatera. Każda ma jakieś rażące wady i z żadną z nich Bobby nie potrafi stworzyć trwałego związku. April (przekomiczna, mówiąca zbyt wysokim głosem Aleksandra Borkiewicz) wciąż podkreśla swój deficyt intelektualny. Martha (Iga Caban) jest nazbyt krzykliwa i rozhisteryzowana. Kathy (Paulina Janczak) ze wszystkich sił pragnie małżeństwa i potomstwa, jednak nie w tym samym czasie, co Bobby. 

Solistom i tancerzom towarzyszyła orkiestra pod kierownictwem Tomasza Szymusia. Dyrygent nieco odświeżył zdominowaną przez instrumenty dęte muzykę Sondheima, dodając jej lekkości i żywszego tempa. Przez co brzmiała ona bardziej współcześnie – adekwatnie do czasów, w których reżyser osadził akcję spektaklu. 

Suma summarum, protagonista zostaje sam. W prawdzie w swoim finałowym monologu „Being Alive” Bobby przyznaje, że nie da się żyć pełnią życia będąc skazanym wyłącznie na swoje własne towarzystwo. Jednak niejednoznaczne, otwarte zakończenie wyraźnie sugeruje, iż pomimo bycia singlem, nie postrzega on samego siebie jako osoby niespełnionej.

Można wręcz pokusić się tutaj o interpretację jego postawy jako celebrowania wolności. Przejęcia kontroli nad własnym życiem. Zamanifestowania niezależności i traktowania jej jako atut, spychając na margines przestarzały konwenans.

Company, fot. Warszawska Opera Kameralna

„Company” w reżyserii Michała Znanieckiego to bardzo mądry spektakl. Uczy, że związek – zwłaszcza ten zalegalizowany w urzędzie bądź przed ołtarzem – nie musi, a wręcz nie powinien być kluczem do szczęścia. Ani tym bardziej definiować czyjegokolwiek poczucia własnej wartości. Ma sens jedynie wtedy, gdy jest świadomą decyzją, a nie efektem presji z zewnątrz.

Spektakl odbył się dnia 3 kwietnia 2022 roku i połączony był z uroczystością trzydziestolecia pracy artystycznej Alicji Węgorzewskiej, Dyrektor Warszawskiej Opery Kameralnej.

Wyszydzić bon-vivanta. „Don Giovanni” w Warszawskiej Operze Kameralnej.

„Martwy jest jedynie mój duch. Ciało wciąż żyje. Moralność nie ogranicza mojej wolności. (…) Jeżeli jestem hieną, to hieną chudą i zgłodniałą: ruszam przed siebie, aby się podtuczyć.”
(Henry Miller, „Zwrotnik Raka”)

Bon-vivant, bawidamek, birbant, Casanova, Don Juan. Mężczyzna, który celebruje seks i dla seksu żyje. Łowca, zdobywca, odrzucający prawdopodobieństwo porażki – zupełnie jak bohater i narrator kontrowersyjnej, epatującej śmiałą erotyką powieści Henry’ego Millera „Zwrotnik Raka”. Typ narcystyczny. Bez reszty zaangażował się w wykreowany przez samego siebie wizerunek i uczynił celem swojego życia bezczelny, libertyński hedonizm. Do gruntu skoncentrowany na sobie, za nic mając emocje innych, oczekuje od świata nieustannej służalczości. W dodatku wypełnianej z uśmiechem na ustach.

Taki jest protagonista opery dramma giocoso Wolfganga Amadeusza Mozarta, której pełny tytuł brzmi „Rozpustnik ukarany, czyli Don Juan” (Il dissoluto punito ossia il Don Giovanni). Dlaczego ukarany – ponieważ już w czasach Mozarta (prapremiera: Praga, rok 1787), a także o wiele wcześniej, postawa prezentowana przez głównego bohatera uważana była za naganną i prosiła się o wyszydzenie, napiętnowanie, ostracyzm.
Reżyser Michał Znaniecki w swojej interpretacji przygód Don Giovanniego na scenie Warszawskiej Opery Kameralnej rozprawia się po raz kolejny z archetypem narcyza.

Żyjemy w czasach wyzwolonych. W czasach gdy patriarchat powoli odchodzi do lamusa i przestaje być jedynym słusznym punktem odniesienia dla funkcjonowania kobiet i mężczyzn.
„Don Giovanni” w WOK rozgrywa się współcześnie, ergo kiedy kobieta może nosić co chce, wyglądać jak chce i czuć się z tym dobrze. Co jednocześnie nie jest jawnym i pretensjonalnym zaproszeniem do flirtu. Kobiety w inscenizacji Znanieckiego są uwodzicielskie i kuszące, bo główny bohater sam chce je takimi widzieć. Widz przez dużą część spektaklu może odnieść bardzo silne wrażenie, że tak naprawdę nie jest świadkiem wydarzeń z jakkolwiek określonej rzeczywistości, lecz siedzi w głowie Don Giovanniego.

Sam protagonista niepozbawiony jest wizualnych elementów komizmu. W pierwszym akcie paraduje w rozciągniętym T-shircie, klapkach i jaskrawych kąpielówkach, prężąc muskuły, których natura mu poskąpiła. W drugim, zawzięcie usiłuje oszukać czas, wciskając się w gorset by spłaszczyć swój „mięsień piwny” i poluje na panny niczym emeryt w sanatorium. Aż chciałoby się z przekąsem zacytować Jeremiego Przyborę i jego słynne „Już szron na głowie, już nie to zdrowie, a w sercu ciągle maj” – z myślą o starszym obliczu Don Juana, które pojawia się na scenie.

Ponieważ czas jest u Znanieckiego elementem dodanym lecz bardzo istotnym. Celowo rozciągniętym pomiędzy pierwszym a drugim aktem. Widzimy zatem przeskok o kilka dekad do przodu i w contrze do wielobarwnie sportretowanej młodzieńczej energii, od której pierwszy akt aż wrze i iskrzy, akt drugi niesie ze sobą złowieszczy, minorowy powiew nieuchronnej jesieni życia i atmosferę żałoby.
Co ciekawe, choć bohaterowie zestarzeli się wizualnie, mentalnie i emocjonalnie tkwią ciągle w tym samym punkcie. Upływ czasu nie zmienił ich perspektywy postrzegania wzajemnych relacji, podchodzą do nich z wciąż tą samą impulsywnością. Pozwala to odczytać całą historię jako nieujarzmiony korowód toksycznych emocji, uwikłanie, które nie ma końca. Rysuje dość pesymistyczną, przeładowaną mroczną groteską wizję świata, zdominowanego przez ludzi pławiących się w negatywie. Choć pod tą warstwą lepkiego zepsucia, każda z postaci wyróżnia się na swój niepowtarzalny sposób.

Łukasz Klimczak jest bardzo poprawnym Don Giovannim. Śmieszy gdy okoliczności tego wymagają, jest uwodzicielski w duecie z Zerliną „La ci darem la mano”, innym razem budzi politowanie. Niestraszne było mu zawrotne tempo arii szampańskiej „Fin ch’han dal vino”, w której współcześnie stawia się za wzór Mariusza Kwietnia, a niegdyś Cesarego Siepi.
Adam Zaremba w basowej partii Leporella okazał się poztytywnym zaskoczeniem. Solista wyeksponował ciemną barwę głosu i połączył znakomite wykonanie arii „Madamina, il catalogo el questo” z bardzo naturalnym i empatycznym aktorstwem. Jego Leporello jest zdecydowanie bohaterem, którego ogląda się i słucha z przyjemnością i z którym można sympatyzować.
Karina Skrzeszewska sportretowała Donnę Elvirę z charakterystycznym dla siebie ogniem. Kreacji scenicznych tej artystki wprost nie da się potraktować obojętnie gdyż w każdą z nich wkłada ona potężną dawkę emocji i wielki kunszt interpretacyjny. Co doskonale idzie w parze z kunsztem wokalnym. Wzburzenie w „Ah! chi mi dice mai”, rozpacz w „Mi tradi quell’alma ingrata” – to tylko przykłady arii w wykonaniu Kariny Skrzeszewskiej przyprawiających o dreszcze i wyrywających serce.
Marii Domżał z powodzeniem udało się zadebiutować w partii Donny Anny. Aktorsko wykreowała pełną sprzeczności bohaterkę, której pozorny chłód toczy batalię z emocjonalnym rozedrganiem i żądzą zemsty. Doskonałym przykładem jest tu aria „Or sai chi l’onore”, łącząca w sobie posągowość i dramatyzm. I tak naprawdę do końca nie mamy pewności, czy Anna jest w istocie niewinną ofiarą, zasługującą na zadośćuczynienie swoich krzywd, czy też „crudele” – okrutna, co zarzuca jej Don Ottavio.
Mocnym debiutem jest także Zerlina, w którą wcieliła się Paulina Janczaruk. Reżyser postawił artystce poprzeczkę bardzo wysoko, łącząc śpiewanie z wymagającą dużej sprawności fizycznej, skomplikowaną choreografią. Nie stanowiło to jednak problemu dla Pauliny Janczaruk, doskonale odnajdującej się w tej partii i wyciągającej z Zerliny to, co najlepsze, a nawet więcej – obok dziewczęcego uroku – seksapil, kruchość połączoną z silnym charakterem, konsekwencję w działaniu, a nawet… dominację. Jej wykonanie arii „Batti, batti o bel Masetto”, nazywanej przez niektórych żartobliwie arią masochistyczną, z powodzeniem można stawiać za wzór dla śpiewaczek o dużo dłuższym stażu pracy.
Swoistą zagadką pozostaje Komandor, rolę którego powierzono Remigiuszowi Łukomskiemu. Reżyser dokonał tu czegoś praktycznie niespotykanego w scenicznych wystawieniach tej opery – dodał postaci Komandora osobowość. I wcale nie pozytywną, zrywając z zakorzenionym w kulturze wizerunkiem opiekuńczego ojca, broniącego czci córki. Widzimy zatem Komandora jako seksualnego degenerata, który już w scenie rozgrywającej się podczas uwertury, wykorzystuje i upadla podporządkowane mu kobiety. W finale rzecz jasna pojawia się ponownie, tym razem jako zakrwawiona zjawa, dołączając do uczty Don Giovanniego i bezceremonialnie kładąc nogi na stole. W połączeniu z ciemnym, głębokim basem solisty, groza tej postaci została dodatkowo spotęgowana. Być może dając do zrozumienia, że Don Giovanniego mógł zabrać z tego świata tylko duch kogoś, kto za życia był w stanie mu dorównać.

To wielkie szczęście, że kierownictwo muzyczne powierzono akurat Tadeuszowi Kozłowskiemu. Dyrygentowi, dla którego niezwykle istotny jest szacunek dla kompozytora i wierność partyturze. We współpracy z grającą na instrumentach historycznych Orkiestrą MACV, Tadeusz Kozłowski perfekcyjnie wydobył dualistyczny nastrój muzyki Mozarta, jej lekkość i niepokój, objawiające się od pierwszych taktów uwertury, przez cały czas trwania opery. Tragizm, czy majorowa tonacja allegro przeplatają się ze sobą. Recitativy dramatyczne, partie chóru, arie i duety, menuet, kontredans, czy archaiczny walc – płynnie przechodzą przez cały wachlarz muzycznych emocji.

Tych emocji, aż w nadmiarze, dostarcza także strona wizualna spektaklu. Mamy tu do czynienia z prawdziwą inscenizacyjną jazdą bez trzymanki, gdzie scenografia Luigiego Scoglio, w połączeniu z projekcjami multimedialnymi Rafała Olbińskiego, sukniami Doroty Goldpoint czy powstałymi według wskazówek Znanieckiego, kostiumami i nakryciami głowy autorstwa m.in. Anny Zwiefki, dają tyle bodzców, że chwilami po prostu nie wiadomo, gdzie patrzeć. W scenie finałowej balu z pierwszego aktu, obserwujemy, jak na wybiegu, swoisty pokaz futurystycznej mody i feerię jaskrawych barw, w drugim akcie natomiast przenosimy się w mroczne klimaty rodem z filmów Tima Burtona, pogrążając się w żałobnej czerni. Ten ogromny kontrast, choć atrakcyjny, nieco dominuje nad muzyką, która w operze powinna przecież być na pierwszym miejscu.

Biografowie Mozarta są zgodni – uważają „Don Giovanniego” za dzieło geniuszu. Skomponowana w ostatniej chwili przed prapremierowym wykonaniem opery uwertura i zagrana przez muzyków praskiej orkiestry bez żadnej próby, do dziś uświetnia liczne koncerty hołdujące dorobkowi artystycznemu Amadeusza. I mogłoby wydawać się, że z operą, należącą do czołówki najczęściej przenoszonych na światowe sceny, zrobiono już wszystko.
Michał Znaniecki pokazuje jednak, że pula artystycznych interpretacji „Don Giovanniego” nieustannie się rozszerza. Jego spektakl jest zaskakujący, śmiały i kreatywny. Bawi się czarnym humorem i absurdem, podkreśla bezpruderyjną erotykę, a chwilami wznieca uczucie silnego dyskomfortu. Pozostawia widzowi otwarte drzwi, pozwalając, by dostrzegł w perypetiach legendarnego rozpustnika coś nowego, coś nieoczywistego. Nie zapominając jednak, iż jest to historia z morałem, przestrzegająca przed konsekwencjami kultywowania postawy narcystycznej. Gdzie Don Giovanni, który mógłby powtarzać za Henrym Millerem: „Nie chcę być rozsądny i logiczny. Nie znoszę tego! Chcę się wyrwać na wolność, chcę cieszyć się życiem. (…) Jezu, nie jesteśmy bez wad, ale mamy przynajmniej entuzjazm. Lepiej popełniać błędy, niż nic nie robić.” – skazany jest na potępienie.

Skruszyć wewnętrzny lód. Giuliano Carmignola i Cappella Gedanensis na 28. Festiwalu Mozartowskim.

Co najskuteczniej przypomina nam, że żyjemy? Ponoć jest to ból. Gdy przestajemy go odczuwać, to znaczy, że jesteśmy martwi, nie tylko w sensie czysto biologicznym, lecz przede wszystkim wewnętrznie. Odczuwanie, przeżywanie – kiedy doświadczenia nie przemijają wedle normalnego rytmu upływu czasu, lecz pozostawiają po sobie ślad, mniej lub bardziej trwały. Wtedy właśnie możemy powiedzieć, że żyjemy pełnią życia, choć nie zawsze oferuje nam ono przyjemności, piękno i dobro. Odczuwanie emocji i umiejętność ich wyrażania przypominają, że żyjemy tu i teraz. Wyrażania poprzez sztukę, wyrażania słowem, wyrażania poprzez muzykę. Muzyka jest tym śladem, który pozostaje w duszy, w sercu, w zakamarkach naszego umysłu, czasem bardzo odległych, do których sami rzadko zaglądamy. Franz Kafka powiedział, że książka powinna być niczym ostrze, które kruszy zamarznięte morze wgłębi nas. Dla mnie takim ostrzem jest muzyka.

Muzyka Mozarta ma w sobie światło zdolne przebić się przez najgrubszą warstwę emocjonalnego lodu. Lecz ta właśnie muzyka wymaga wyjątkowej oprawy. Jej światło rozbłysło pełnym blaskiem, gdy w chłodny i deszczowy, choć przecież letni wieczór, w warszawskiej Bazylice Archikatedralnej zabrzmiały koncerty D-dur i B-dur na skrzypce i orkiestrę oraz Symfonia g-moll w wykonaniu Giuliano Carmignoli i Cappelli Gedanensis. Była to prawdziwa perła w programie 28. Festiwalu Mozartowskiego zorganizowanego przez Warszawską Operę Kameralną.

Już od pierwszych taktów było to oczywiste – włoski wirtuoz skrzypiec i jednocześnie dyrygent, oraz gdańska orkiestra stworzyli olśniewającą syntezę, wręcz symbiozę dzwięków, jeden organizm powołany do życia dzięki muzyce. Nuty pełne światła opanowały wnętrze katedry aż po gotyckie sklepienia. Zahipnotyzowały publiczność. Wzruszyły, porwały, zdominowały i ośmielę się powiedzieć, wprosiły się, wefrunęły, rozgościły się w każdej z zasłuchanych dusz.

To nie był koncert jakich wiele. To było mistyczne przeżycie. Giuliano Carmignola gra z tak nadzwyczajną wrażliwością, że skrzypce w jego dłoniach śpiewają, opowiadają historię, prowadzą dialog z każdym z osobna z grona publiczności. Muzyka staje się osobistym zaproszeniem do wymiany myśli i uczuć. Zabiera w podróż do naszej prywatnej historii. Nagle wspomnienia stają się bardzo żywe. Wspomnienia tych najpiękniejszych chwil, które już nigdy nie wrócą, które dzieliłam z ludzmi bliskimi memu sercu, lecz już nie mogę żadnego z nich przytulić, z żadnym z nich porozmawiać. A jednak, oni tam byli, tuż obok, przez chwilę, w czasie trwania koncertu. Muzyka ich wskrzesiła, bądz przyprowadziła z drugiego końca kraju. I w tamtym magicznym momencie nie były obecne ani żal, ani tęsknota. Tylko radość.

Tak zadziałała magia Mozarta, magia wirtuoza skrzypiec, magia Cappelli Gedanensis oraz magia monumentalnego, gotyckiego wnętrza katedry. Wiele bym dała, by przeżyć ten koncert raz jeszcze, powtórzyć go, ponownie doświadczyć jego światła. Teraz jest już wspomnieniem. Lecz jakże ważnym. Jednym z tych wyjątkowych wspomnień, pozostawiających trwały ślad.

02

01