Głos, który rozświetla mrok. Koncert Piotra Beczały w Sopocie.

Czego poszukujemy w muzyce? Czy, najogólniej mówiąc, odskoczni od codzienności? Prozaicznego, miłego sposobu na spędzenie czasu? A może źródła wiedzy, bodźca do zainicjowania dyskusji na temat dzieła, techniki jego wykonania, czy porównania do wykonań, które słyszeliśmy wcześniej? Może pretekstu do pokazania siebie od tej lepszej, wrażliwszej na piękno, strony? Powodów mogą być tysiące. Ja, „zmęczona burz szaleństwem”, w koncercie Piotra Beczały poszukiwałam światła.

Bo taki niewątpliwie jest głos obecnie najsłynniejszego polskiego tenora – pełen blasku południowego słońca. Idealny do śpiewania arii z włoskich oper. Ale nie tylko. Choć to właśnie w Rzymie, sercu Italii, rozgrywa się akcja „Toski” Pucciniego, opery, którą artysta rozpoczął swój recital. Malarz Cavaradossi to nowa kreacja w karierze Piotra Beczały – w najbliższym czasie w tej partii usłyszy go publiczność Opery Wiedeńskiej (luty 2019). Czy może być piękniejszy, bardziej subtelny początek koncertu tenora, niż aria „Recondita armonia”? Aria mi osobiście bardzo bliska, mianowicie śpiewana przez bohatera podczas malowania portretu. Wymagająca dużej wrażliwości na piękno. Jej nastrój jest zupełnie inny niż „E lucevan le stelle” – to druga aria z „Toski”, wykonana przez Piotra Beczałę tamtej dusznej, nadbałtyckiej nocy. Wyśpiewać żal z niemożliwości doświadczenia rozkoszy miłości w obliczu nadchodzącej śmierci – to wielka sztuka i wyzwanie dla tenorów. Z którym Beczała nie miał najmniejszych problemów. Zaśpiewał bez pośpiechu, z delikatnością tam, gdzie była potrzebna i przejmującą nutą tam, gdzie powinna zabrzmieć.

Do Pucciniego artysta wrócił jeszcze na sam finał koncertu – w słynnej arii „Nessun Dorma” z „Turandot”, w śpiewaniu której niemal prześcigają się tenorzy na całym świecie. Często zastanawiałam się nad fenomenem tej uwielbianej przez publiczność i zawsze spotykającej się z gigantycznym entuzjazmem arii. Być może to atmosfera, którą wznieca – atmosfera nadziei. I wiary. Wiary w siłę prawdy i siłę miłości, która kruszy najtwardszy lód i potrafi okiełznać najbardziej nienawistne i pełne uprzedzeń serce. Ta dodająca skrzydeł aria w wykonaniu Piotra Beczały zachowała wszystkie walory i treści, jakie przekazuje. To prawdopodobnie jedno z najbardziej porywających wykonań, jakie dotąd miałam przyjemność usłyszeć na żywo.

A więc Puccini i perły wśród jego kompozycji. W programie koncertu dla jakże licznie zgromadzonej w Operze Leśnej publiczności, Piotr Beczała postawił na takie właśnie klejony spośród arii tenorowych, będące jednocześnie największymi przebojami, rozsławionymi chociażby dzięki koncertom Pavarottiego, Carrerasa i Domingo. Nie tylko te z włoskich oper, lecz także francuskich – jego melancholijny „Werter” Masseneta, czy romantyczny Don Jose z „Carmen” Bizeta, pokazali kolejne oblicza artysty jako bohatera wrażliwego, refleksyjnego, któremu w stanie zakochania towarzyszy cisza, bez gwałtownych wybuchów emocji.

Nie zabrakło też polskich akcentów. Trochę jako ukłon w kierunku Roku Moniuszkowskiego, artysta zaśpiewał „Arię z kurantem” ze „Strasznego dworu”. Stefan to kolejny wśród wykreowanych przez Beczałę bohaterów melancholik, lękający się własnych uczuć. Zupełnie inny niż Janek z opery Żeleńskiego pod tym samym tytułem – mianowicie, aria Janka zabrzmiała jako jeden z bisów. Janek to zdobywca, choć także nie bez pewnej dozy nieśmiałości. Ten właśnie bis okazał się pozytywnym elementem zaskoczenia, rarytasem wśród znanych operowych przebojów.

Głos Piotra Beczały, w idealnej symbiozie z orkiestrą Polską Filharmonią Kameralną Sopot, poprowadzoną przez Wojciecha Rajskiego, wniósł tamtego wieczoru do Trójmiasta światło, które wznieca ciepło w duszy i sercu. W contrze do lodowatego blasku górującego nad wybrzeżem Bałtyku księżyca.

Tej świetlistej atmosfery nie zepsuły ani wątpliwej jakości artystycznej obrazki, wyświetlane na ekranach po obu stronach sceny, ani nawet pełna pomyłek i emanująca ewidentną operową niewiedzą konferansjerka Katarzyny Janowskiej.

Koncert odbył się 4 sierpnia 2018 roku w ramach Festiwalu Sopot Classic.

 

 

IMG_5595
Beata Fischer i Piotr Beczała

Operowy seans spirytystyczny. „Goplana” w Teatrze Wielkim Operze Narodowej.

„Artyści to także rodzaj widm, tylko tu, na ziemi.” Tym cytatem z dramatu Witkacego „W małym dworku” najkrócej można by streścić spektakl „Goplana” Władysława Żeleńskiego, który miała swoją premierę w przedostatni weekend października 2016 roku w Teatrze Wielkim Operze Narodowej w Warszawie. Obsada opery, wyreżyserowanej przez Janusza Wiśniewskiego, który jest jednocześnie autorem scenografii i kostiumów, stała się bowiem częścią mrocznego spektaklu. Czołowi polscy śpiewacy operowi wcielili się w istoty ze świata duchów i demonów w opowieści, gdzie świat śmiertelników przenika się z tym nadprzyrodzonym. Czy zdołali oczarować publiczność?

„Goplana” oparta jest na historii doskonale znanej w polskiej kulturze. Za kanwę libretta Żeleńskiemu posłużyła „Balladyna” Juliusza Słowackiego, tragedia w iście szekspirowskim stylu. A więc klasyka literatury. Wielcy kompozytorzy niejednokrotnie sięgali właśnie do dramatów tworząc opery. Wystarczy wspomnieć chociażby o Verdim, którego „Makbet” czy „Otello”, oparte na tragediach Szekspira, do dziś chętnie wystawiane są na najsłynniejszych scenach operowych świata. Żeleński zatem postawił sobie poprzeczkę bardzo wysoko.

Na polskiej scenie „Goplana” nie pojawiła się od ponad 50 lat. Przez cały ten okres zmieniły się nie tylko wizje reżyserskie, coraz bardziej odbiegające od klasycznych oper, z akcją ściśle osadzoną w adekwatnych, historycznych realiach. Zmieniła się też publiczność i jej oczekiwania względem opery. Janusz Wiśniewski postawił na swobodę, nie umieszcając akcji w żadnej konkretnej epoce. Na scenie widzimy więc świat kompletnie nierealistyczny, artystów w strojach z różnych epok. Wszystko osadzone w dość minimalistycznej scenografii, gdzie dominuje czerń, subtelna gra świateł, mgła symbolizująca taflę Gopła, zaklętego jeziora.

Wizualnej oprawy spektaklu, z elementami zarówno horroru jak i groteski, mógłby pozazdrościć sam Tim Burton. Wielbiciele twórczości tego reżysera, zwłaszcza jego starszych filmów „Sok z żuka” czy „Gnijąca Panna Młoda” na pewno będą pod wrażeniem.
Poza solistami, odzianymi w średniowieczne szaty, wiktoriańskie suknie, bądź zbroje w jednolitych kolorach, na scenie roi się od statystów w rozmaitych kostiumach: od Chrystusa i świętych żywcem wyjętych ze średniowiecznych fresków, po mężczyznę do złudzenia przypominającego cesarza Franciszka Józefa z galicyjskich portretów. Reżyser stworzył barwny choć ponury tłum, przebierając chórzystów w kostiumy inspirowane malarstwem m.in. Van Gogha, Fra Angelico, czy cyklem grafik „Kaprysy” Francisco Goi. Jednakże, swą ilością i częstotliwością pojawiania się na scenie odwracają oni nieco uwagę od solistów. A przecież to właśnie soliści są tu najważniejsi.

Edyta Piasecka (sopran), gwiazda nie tylko warszawskiego Teatru Wielkiego, lecz także m.in. Opery Krakowskiej, wielka diva światowych scen operowych Małgorzata Walewska (mezzosopran), Wioletta Chodowicz (sopran), obecnie najczęściej obsadzana w głównych rolach solistka Teatru Wielkiego, czy czołowy warszawski tenor Rafał Bartmiński to prawdziwe perły w obsadzie. Z artystami tej klasy spektakl nie mógł się nie udać.
Uwagę skupiają na sobie zwłaszcza demonicznie ujmująca Edyta Piasecka w roli Goplany, nieszczęśliwie zakochanej, niebezpiecznej bogini jeziora oraz zjawiskowa, dostojna Małgorzata Walewska w przejmującej kreacji matki dwóch córek o diametralnie różnych osobowościach (Wioletta Chodowicz jako Balladyna i Katarzyna Trylnik jako Alina). Historia opowiedziana na scenie została zdecydowanie zdominowana przez postacie kobiece. Panowie, choć z przyjemnością słuchało się ich partii tenorowych (Rafał Bartmiński jako Grabiec i Arnold Rutkowski jako Kirkor) i barytonowej (Mariusz Godlewski – Kostryn), działali niemal wyłącznie pod wpływem mocy silnych kobiet, jak zresztą dzieje się w dramacie Słowackiego. Całość prowadzi do tragicznego finału, w operze ukazanego z należytym, wielkim patosem.

„Goplana” urzeka mistycznym, spirytualnym klimatem. Historia z klasyki polskiej literatury pióra mistrza Juliusza Słowackiego została opowiedziana na nowo, inaczej, bardziej mrocznie i odważnie. Jako niepokojąco piękna wizualnie produkcja z muzyką, która porywa i wywołuje w sercu nostalgię za czymś odległym, z dawna tłumionym, wręcz prastarym. Libretto może wydawać się nieco archaiczne i chwilami groteskowe, ale to niuanse na które widz może, a wręcz powinien przymknąć oko, by rozkoszować się muzyką. Tym bardziej, że śpiewają jedne z najpiękniejszych polskich głosów operowych.
„Goplana” przenosi publiczność do innego wymiaru. Do baśniowego świata, gdzie działają nadprzyrodzone moce. To spektakl, którego się nie zapomina.