Niebezpieczne związki. „Company” Stephena Sondheima w Warszawskiej Operze Kameralniej.

Kobieta chce iść swoją drogą, a mężczyzna swoją, ale każdy próbuje popchnąć to drugie w niewłaściwym dla niego kierunku. Gdy jedno chce jechać na północ, to drugie marzy o południu; w rezultacie jadą razem na wschód, choć obojgu wiatr w oczy wieje.” (George Bernard Shaw, „Pigmalion”) 

Związek – już semantyka tego słowa wywołuje pejoratywne skojarzenia. Wiązać się, być związanym – czyli przywiązanym, uwiązanym. A zatem, znaleźć się w sytuacji ograniczenia wolności. Albo, co gorsza, zostać jej pozbawionym! Związek to niewola, związek to kajdany. A małżeństwo – to nic innego jak traktat o ograniczeniu bądź pozbawianiu wolności. Udokumentowany wyrok! Reorganizacja całego życia. 

Bardzo często właśnie w ten sposób postrzegane są osoby, które z rozmaitych powodów nie decydują się wstąpić w związek małżeński. W społeczeństwie deklarującym się jako nowoczesne i tolerancyjne, podążające za postępem cywilizacyjnym w każdym wymiarze, wciąż zakorzeniony jest schemat powielany przez przeważającą liczbę kobiet i mężczyzn. Pełnienie ról społecznych: żon oraz mężów.

Od człowieka będącego na pewnym etapie dorosłości, z reguły wymaga się tak zwanego ustatkowania. Istnieje nawet pogląd, iż osoby niezamężne bądź nieżonate, pozostają takimi, gdyż po prostu „jest z nimi coś nie tak”. Ich otoczenie z góry zakłada, iż z pewnością muszą być one nieszczęśliwe jako single, chce „naprawiać” i pomagać na siłę. Choć paradoksalnie, im większe naciski, tym bardziej wzmożona niechęć by im ulec. 

Z tym złożonym i wzbudzającym skrajne emocje tamtem rozprawia się Stephen Sondheim. Nazywany jednym z ojców musicalu, autor błyskotliwych tekstów piosenek i kompozytor. I choć prapremiera „Company” – muzycznej satyry na relacje damsko-męskie – sięga 1970 roku, a zatem czasów gdy ramy społecznych konwenansów były zdecydowanie bardziej sztywne niż obecnie, treść utworu wciąż dotyka współczesnego człowieka. Dotyka w niepokojąco zintensyfikowany sposób.

Reżyser Michał Znaniecki postanowił zaprezentować polskiej publiczności ten wielokrotnie nagradzany, królujący na Broadwayu czy West Endzie, choć nieznany dotychczas w naszym kraju musical. Roztoczyć czar prostej historii opowiedzianej w inteligentny sposób, z wykorzystaniem wpadających w ucho numerów muzycznych. 

Po raz pierwszy w Polsce i po raz pierwszy w polskiej wersji językowej, na scenie Basenu Artystycznego Warszawskiej Opery Kameralnej odbyła się premiera „Company”. W klasycznej dla swego gatunku, atrakcyjnej formie, z ekscytującym rozmachem.

Company, fot. Warszawska Opera Kameralna

Twórcy dołożyli wszelkich starań, by spektakl był jak kolorowy cukierek – nie tylko pięknie zapakowany, lecz także wyborny w smaku. Koncepcja ta wyraźnie kontrastuje z najbardziej znaną wersją sceniczną musicalu, wystawioną w 2006 roku na Broadwayu, gdzie w minimalistycznej scenografii, przy użyciu niewielkiej ilości rekwizytów, bohaterowie występują w prostych, czarnych sukienkach i garniturach. Zamiast nich, na scenie WOK mamy roztaczające całą feerię barw kostiumy projektu Ewy Minge, podkreślające walory komizmu poszczególnych postaci.

Solistom towarzyszy balet w efektownych numerach tanecznych, sprawiający wrażenie sztucznego tłumu, dodającego dynamiki całej akcji. 

Współpracujący od lat ze Znanieckim scenograf Luigi Scoglio, wraz z odpowiadającą za projekcje Karoliną Jacewicz oraz reżyserem świateł Dawidem Karolakiem, z pietyzmem zadbał o stronę wizualną spektaklu. Umiejętne połączenie elementów przestrzennych z multimediami, z pełnym wykorzystaniem możliwości technicznych i przestrzeni sceny, robi naprawdę ogromne wrażenie. Tu nie ma żadnych półśrodków. Światła, projekcje, rekwizyty, wszystko wręcz skrzy się jaskrawością kolorów, intensyfikuje doznania i doskonale podkreśla nastrój poszczególnych scen. Na każdym kroku przypomina, że świat Bobby’ego – głównego bohatera, singla namawianego do małżeństwa – nie jest, wbrew stereotypowi, ponury i mroczny. Mamy zatem do czynienia ze szczęśliwym człowiekiem, który wykreował wokół siebie swój własny, szczęśliwy świat. 

Miłosz Gałaj jako Bobby, fot. Warszawska Opera Kameralna

Sam Bobby, grany przez tenora Miłosza Gałaja, wydaje się być dość nieśmiałym i zagubionym w otaczającym go korowodzie zaobrączkowanych znajomych (w przeciwieństwie do zblazowanego i cynicznego Raula Esparzy we wspomnianej wyżej wersji z 2006 roku). Być może przytłacza go ilość tzw. „wujków i cioć dobra rada”, nie potrafiących powstrzymać się od sterowania jego życiem. Pewności siebie bohater nabiera dopiero w scenach sam na sam z pojawiającymi się w retrospekcjach, kolejnymi partnerkami. Jednak nie można odmówić Miłoszowi Gałajowi sympatycznej aparycji i czarującego uśmiechu. Z takim Bobbym nie sposób nie sympatyzować.

Zresztą, w istnym kalejdoskopie osobowości i charakterów jego znajomych, Bobby wydaje się być jedyną normalną postacią. 5 par małżeńskich, pozornie szczęśliwych i spełnionych, w miarę rozwoju akcji stopniowo ujawnia trupy w swoich szafach. Sondheim opowiada o tym oczywiście w sposób bardzo wyważony. Unika jakichkolwiek patologii, w końcu mamy do czynienia z komedią muzyczną. Każda z par jest inna, każda zmaga się z jakimiś przeciwnościami, u każdej też wyraźnie zaznaczono wątki komiczne. 

Na uwagę zasługuje tu zwłaszcza żeńska część obsady: świetna wokalnie i aktorko Anastazja Simińska jako panikująca tuż przed ślubem Amy, rozbrajająco zabawna Marta Burdynowicz jako borykająca się z uzależnieniem od jedzenia Sarah, czy też przejmująca Alicja Węgorzewska jako Joanne – jedyna postać stricte tragiczna, ciężko doświadczona przez życie kobieta, z goryczą postrzegająca otaczający ją świat. Ich sceniczni partnerzy dzielnie starali się dotrzymywać im kroku. Spośród męskiej obsady, najsilniej zapada w pamięć Zbigniew Konopka jako Larry, dojrzały mężczyzna, ze stoickim spokojem pobłażający chwiejnym nastrojom swej żony Joanne i wspierający ją pomimo okazywanej mu pogardy – rzecz jasna w imię miłości.

Anastazja Simińska jako Amy, fot. Warszawska Opera Kameralna

Nie należy też zapominać o partnerkach, które przewinęły się przez życie głównego bohatera. Każda ma jakieś rażące wady i z żadną z nich Bobby nie potrafi stworzyć trwałego związku. April (przekomiczna, mówiąca zbyt wysokim głosem Aleksandra Borkiewicz) wciąż podkreśla swój deficyt intelektualny. Martha (Iga Caban) jest nazbyt krzykliwa i rozhisteryzowana. Kathy (Paulina Janczak) ze wszystkich sił pragnie małżeństwa i potomstwa, jednak nie w tym samym czasie, co Bobby. 

Solistom i tancerzom towarzyszyła orkiestra pod kierownictwem Tomasza Szymusia. Dyrygent nieco odświeżył zdominowaną przez instrumenty dęte muzykę Sondheima, dodając jej lekkości i żywszego tempa. Przez co brzmiała ona bardziej współcześnie – adekwatnie do czasów, w których reżyser osadził akcję spektaklu. 

Suma summarum, protagonista zostaje sam. W prawdzie w swoim finałowym monologu „Being Alive” Bobby przyznaje, że nie da się żyć pełnią życia będąc skazanym wyłącznie na swoje własne towarzystwo. Jednak niejednoznaczne, otwarte zakończenie wyraźnie sugeruje, iż pomimo bycia singlem, nie postrzega on samego siebie jako osoby niespełnionej.

Można wręcz pokusić się tutaj o interpretację jego postawy jako celebrowania wolności. Przejęcia kontroli nad własnym życiem. Zamanifestowania niezależności i traktowania jej jako atut, spychając na margines przestarzały konwenans.

Company, fot. Warszawska Opera Kameralna

„Company” w reżyserii Michała Znanieckiego to bardzo mądry spektakl. Uczy, że związek – zwłaszcza ten zalegalizowany w urzędzie bądź przed ołtarzem – nie musi, a wręcz nie powinien być kluczem do szczęścia. Ani tym bardziej definiować czyjegokolwiek poczucia własnej wartości. Ma sens jedynie wtedy, gdy jest świadomą decyzją, a nie efektem presji z zewnątrz.

Spektakl odbył się dnia 3 kwietnia 2022 roku i połączony był z uroczystością trzydziestolecia pracy artystycznej Alicji Węgorzewskiej, Dyrektor Warszawskiej Opery Kameralnej.

Czarujący złodziej. „Hallo Szpicbródka” w Teatrze Muzycznym w Lublinie.

„Ludzie teatru są osobliwi. Różnią się od innych tak jak Beduini od Niemców. Od mima do amanta, wszyscy umieszczają się na jednej szalce wagi, a resztę świata stawiają na drugiej.” (Sławomir Mrożek)

Słowa Sławomira Mrożka z przymrużeniem oka opisują metaforyczną bańkę mydlaną, w jakiej żyją artyści. Dla trudniącego się przyziemnymi sprawami, pochłoniętego pędem życia obywatela, aktor, śpiewak, tancerz czy muzyk orkiestrowy może być postacią niemal tak egzotyczną, jak fikcyjny bohater usłyszanych w dzieciństwie baśni. Żyjący z głową w chmurach, narcystyczny kolorowy ptak, który nigdy nie dorasta. Co jednak dzieje się, gdy teatr – drugi dom takiegoż artysty – zmienia się z bezpiecznej przystani w tonący okręt?

Musical „Hallo, Szpicbródka” poszukuje odpowiedzi na to pytanie, zgrabnie przybierając postać satyry na środowisko artystyczne. Twórcy legendarnego dziś filmu w reżyserii Janusza Rzeszewskiego – scenarzysta Ludwik Starski i kompozytor Maciej Śniegocki, oraz autorzy piosenek Adam Skorupka, Wojciech Trzciński i Seweryn Krajewski – nie byli jednak pierwszymi, którzy sięgnęli po temat borykającego się z problemami teatru, ukazanego „od kuchni”. Nadzwyczaj chętnie poruszano go w operach, takich jak m.in. „Dyrektor teatru” Wolfganga Amadeusza Mozarta, „Viva la Mamma” Gaetano Donizettiego czy mający niedawno premierę w Operze Bałtyckiej w Gdańsku „Don Bucefalo” Antoniego Cagnoniego.
Można zatem uznać, iż Teatr Muzyczny w Lublinie, sięgając po „Hallo, Szpicbródkę” niejako podążył za trendem, tym samym sugerując komentarz do aktualnej sytuacji kultury wysokiej w naszym kraju. A ta, jak wynika z obserwacji, nie jest najlepsza. W czasach, gdy pod byle pretekstem można odwołać dyrektora teatru, operowe sceny wynajmowane są do organizacji wydarzeń masowych, a konflikty pomiędzy władzami instytucji a zespołem toczą się publicznie, w blasku medialnych fleszy, należy zadać sobie pytanie, czy Sztuka wciąż jeszcze jest najwyższą wartością w artystycznym świecie? A jeśli tak, to kto jest po jej stronie, a kto przeciw niej?

Fikcyjny Teatr Czerwony Młyn, w którym rozgrywa się akcja musicalu, przechodzi poważny kryzys. Tu nic nie jest uporządkowane, nic nie jest pewne, obsady spektakli zmieniają się jak w kalejdoskopie, zespół skarży się na zaległości w wypłatach, pomstując na uwikłanego w toksyczny związek z primadonną dyrektora, w dodatku każdy z aktorów uważa się za niekwestionowanego mistrza w swoim fachu i cierpi z powodu niedowartościowania. Czyż nie brzmi to znajomo? Z opresji ratuje ich tajemniczy nieznajomy, który okazuje się być poszukiwanym przez policję kasiarzem i hochsztaplerem, ukrywającym się pod fałszywą tożsamością. I choć nowy dyrektor – Szpicbródka – traktowany jest przez zespół teatru niczym prawdziwy bohater, znika niemal równie szybko, jak się pojawił, pozostawiając za sobą nie mniejszy chaos niż ten, który zastał. „Hallo, Szpicbródka”, choć widowiskowy i pełen przebojowych piosenek, nie jest zatem spektaklem tak radosnym i optymistycznym, jak pozornie mogłoby się wydawać. Jak więc sprawić, by historia antybohatera, dla którego teatr pełni rolę narzędzia do zdobycia pieniędzy, cieszyła oko i ucho widza?

O reżyserię lubelskiej premiery zadbał Mirosław Siedler, mając do dyspozycji świetny zespół, utalentowany zarówno aktorsko, jak i muzycznie. Z solistami, z których niemal każdy jest istnym zwierzęciem scenicznym i posiada coraz rzadszy dziś dar przeobrażania się do danej roli, nie mogło być wątpliwości, że praca przyniesie korzystny efekt, pełen magnetyzmu i eleganckiej rozrywki. Dotyczy to zarówno pierwszoplanowych bohaterów, jak i postaci epizodycznych.

Tu warto wymienić chociażby rewelacyjnego Jakuba Gąskę w roli Malicza, rozkapryszonego gwiazdora, łudząco przypominającego Mistrza Ceremonii z innego słynnego musicalu, „Kabaret”. Paweł Wrona jako rubaszny i krnąbrny klakier Rudy wykreował zabawną, wyrazistą postać. Podobnie zresztą jak Jarosław Cisowski, pociesznie irytujący jako dyrektor Lalewicz. Andrzej Witlewski, dla odmiany, wprowadził na scenę nieco niepokojącego mroku jako gangster Maks, nemezis tytułowego bohatera.
Prawdziwym zaskoczeniem okazała się Anna Barska w roli primadonny Very Patroni – jadowita, podstępna, lubieżna i uwodzicielska, bez zbędnej karykaturalności – artystka znakomicie sportretowała te cechy swojej bohaterki, zaś jej wykonanie piosenki „Czy ja jestem fotogeniczna?” było prawdziwą petardą.
Niewątpliwie najwięcej wdzięku pokazała natomiast Paulina Janczaruk kreująca postać Anity, ukochanej Szpicbródki. Delikatna uroda, dziewczęcy urok, dzwięczny sopran, promienny uśmiech, to największe atuty młodej solistki. Pozostawia jednak lekki niedosyt w przedstawiającej ją zbyt statycznie reżyserii, niewykorzystującej w pełni zarówno aktorskich, jak i wokalnych możliwości artystki.
Przy tak pełnokrwistych osobowościach scenicznych, nieco blado wypada Patrycjusz Sokołowski jako dyrektor Fred Kampinos, czyli tytułowy Szpicbródka. Być może dlatego, że jego filmowy pierwowzór, Piotr Fronczewski, zagrał tę postać tak doskonale. Sokołowskiemu nie brak jednak niewymuszonej nonszalancji i gentlemańskiej gracji, jaką ów czarujący złodziej powinien posiadać.

Widowiskowe popisy wokalne i aktorskie solistów z towarzyszeniem baletu skupiają na sobie całą uwagę widza i pozwalają przymknąć oko na skromną, czasami wręcz prowizoryczną scenografię. Reżyseria świateł i subtelne rekwizyty, choć nie tworzą pełnowymiarowego spektaklu, skutecznie ratują go przed wrażeniem semi-stage. Podobnie jak barwne kostiumy, które cieszą oko, mimo iż nie do końca wpasowują się w klimat rewii dwudziestolecia międzywojennego.

Na szczególną uwagę natomiast zasługują niekwestionowani bohaterowie wieczoru, czyli Orkiestra Teatru Muzycznego w Lublinie pod kierownictwem Przemysława Fiugajskiego. To udany debiut tego bardzo zdolnego dyrygenta w repertuarze musicalowym. Świetnie oddana energia rewiowych szlagierów, które pokochali widzowie filmu, imponujące tempo orkiestry i udana współpraca z solistami i baletem sprawiają, że większość piosenek (jeśli nie wszystkie!) wprost prosiła się o bis.

Czy z tak utalentowanego zespołu można by wycisnąć więcej i zrobić z „Hallo, Szpicbródki” rewię, jakiej nie powstydziliby się artyści epoki międzywojennej? Być może. W prawdzie Tadeusz Łomnicki mawiał, że „aktor jest narzędziem w rękach reżysera”, nie należy jednak zapominać, iż aktorzy i śpiewacy to żywi ludzie o wrażliwych duszach, a nie tylko glina, z której reżyser lepi bohaterów.

Nie mniej jednak, spektakl Teatru Muzycznego w Lublinie to bez wątpienia wspaniała rozrywka. A jednocześnie lustro, odbijające teatralne bolączki, takie jak niedofinansowanie instytucji kultury, sfrustrowane primadonny, czy dyrektorzy-oszuści. Warto obejrzeć tę zaskakująco aktualną historię z lat dwudziestych, by pogrążyć się w słodko-gorzkiej refleksji i nostalgii do czasów, gdy w teatrach muzycznych dźwięk triumfował nad obrazem.

Wielka gala w hołdzie wybitnej śpiewaczce. Inauguracja Drugiego Letniego Festiwalu Operetkowego na Wiśle im. Iwony Borowickiej w Krakowie.

„Oprócz nośnego głosu, świetnych warunków zewnętrznych, posiadała również umiejętność bycia na scenie. Posiadała klasę. Tego nie nauczy żadna szkoła, to trzeba mieć we krwi.” Tak pisano o Iwonie Borowickiej w „Przekroju” w 1984 roku.
Była artystką uwielbianą przez publiczność i wychwalaną przez krytyków. Znawca i popularyzator teatru muzycznego Bogusław Kaczyński traktował ją niemal jak boski, nadludzki byt. Jej głos, prezencja, osobowość sceniczna, charyzma i elegancja wzbudzają zachwyt do dziś, choć od śmierci Primadonny mija właśnie 35 lat.

By uczcić pamięć o Iwonie Borowickiej, krakowscy artyści już po raz drugi zorganizowali Letni Festiwal Operetkowy na Wiśle jej imienia. Sercem, mózgiem i duszą całego przedsięwzięcia jest Sybilla Borowicka, synowa słynnej primadonny. Osoba niezwykła, ciepła, o wielkim sercu, uwielbiana zarówno przez artystów, jak i melomanów. To dzięki niej operetka powraca na krakowskie sceny w swojej najlepszej, bo klasycznej formie. Galę wyreżyserował wielki pasjonat operetki, aktor i konferansjer Łukasz Lech, przy nieocenionym wsparciu przyjaciół – Sybilli Borowickiej oraz Jakuba Oczkowskiego. I naturalnie ją poprowadził, gdyż publiczność operetkowa, nie tylko w Małopolsce, ceni sobie nad wyraz merytoryczną, elegancką i zabawną konferansjerkę Łukasza Lecha. Tym razem na scenie towarzyszyła mu Grażyna Brodzińska, której obecność do końca trzymana była w tajemnicy. Krakowska publiczność miała zatem okazję po raz pierwszy podziwiać królową operetki w roli prowadzącej.

Festiwal rozpoczął się od uroczystej gali w gmachu Opery Krakowskiej przy ulicy Lubicz, gdzie niegdyś przez kilka dekad istniała i prężnie działała Operetka Krakowska. To właśnie na tamtejszej scenie Iwona Borowicka święciła największe triumfy.
Do udziału w gali zaproszono śpiewaków kilku pokoleń. Zarówno związanych stricte z operetką i operą, jak i z musicalem.
Wspaniale zaprezentowali się młodzi artyści teatrów muzycznych: Anna Lasota, która nie tylko olśniewa nieprzeciętną urodą, lecz również wzrusza anielskim sopranem (jej solowe wykonanie „Pieśni o Wilii” z „Wesołej Wdówki” Franza Lehara potwierdziło wszechstronność jej talentu) oraz doskonale odnajdujący się w musicalowym repertuarze baryton Jakub Milewski – prawdziwy kameleon na scenie, czy to w sentymentalnym monologu idealisty „Śnić sen najpiękniejszy ze snów” z „Człowieka z La Manchy”, czy w samochwalczej, pełnej czarnego humoru piosence „Kramu tego król” ze słynnych „Nędzników”. Drugi z tych utworów zaśpiewał w duecie z Bożeną Zawiślak-Dolny, gwiazdą Opery Krakowskiej, która mając w swoim dorobku artystycznym kreacje najsłynniejszych operowych bohaterek, z Carmen na czele, w krainie musicalu czuje się równie swobodnie. Bożena Zawiślak-Dolny odznacza się nie tylko wielką charyzmą i talentem, lecz także dużym dystansem do siebie, co nieczęsto można zaobserwować u śpiewaczek tej klasy. Kolejną solistką była Aleksandra Orłowska-Jabłońska, która w 2017 roku zachwyciła publiczność Opery Śląskiej kreacją Sylvii w „Księżniczce Czardasza”, a obecnie wykonuje partię Zuzanny w „Weselu Figara” na scenie Warszawskiej Opery Kameralnej. Tym razem powróciła do repertuaru operetkowego, w którym, co widać i słychać, jej głos czuje się dobrze i zaśpiewała m.in. „To właśnie ja, Lulu” z „Damy od Maxima”, operetki autorstwa polskiego kompozytora Ryszarda Sielickiego. Prawdziwą niespodzianką było pojawienie się Katarzyny Oleś-Blachy. Jej sopran koloraturowy uświetnił drugą, musicalową część koncertu w duecie Christine i Upiora z „Upiora w Operze” Andrew Lloyd Webbera. Obecność Łukasza Ratajczaka natomiast to prawdziwa gratka dla wielbicieli operetki w klasycznym wydaniu. Młody tenor odziedziczył po swych śpiewających rodzicach nie tylko piękny, dzwięczny głos, lecz także ogromną swobodę sceniczną i wręcz arystokratyczną nonszalancję. Na scenie nie mogło także zabraknąć Jakuba Oczkowskiego, od lat współpracującego z Łukaszem Lechem. Tenor o promiennym uśmiechu i szerokim repertuarze jest ulubieńcem publiczności. Błyszczy wręcz dosłownie, także swą spektakularną, estradową garderobą.
Gośćmi honorowymi koncertu byli artyści, którzy przez kolejne dekady królują na operowych i operetkowych scenach, a ich nazwiska obrosły już żywą legendą. Są nimi Krystyna Tyburowska i Jan Wilga, uwielbiani przez Bogusława Kaczyńskiego i inspirujący kilka pokoleń śpiewaków. Tego wieczoru oboje zostali uhonorowani srebrnym medalem Zasłużony Kulturze Gloria Artis, przyznawanym przez Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego.

Solistom towarzyszyła Orkiestra Arte Symfoniko pod batutą Mieczysława Smydy, związanego z Krynicą i tamtejszym Festiwalem im. Jana Kiepury, gdzie od ponad 50 lat operetka przyciąga zakochanych w muzyce widzów jak magnes. Galę uświetnił także Balet Dworski Cracovia Danza oraz Chór Opery Krakowskiej.
Wszystko odbyło się w adekwatnej tematycznie scenografii, artyści wystąpili także w kostiumach, m.in. z „Wesołej Wdówki” czy „Nędzników”, dzięki czemu powstało widowisko atrakcyjne nie tylko muzycznie, lecz i wizualnie. Lekkie i przyjemne w odbiorze, dla widzów w każdym wieku.

Urozmaicony repertuar, duża liczba solistów, balet w tradycyjnych kostiumach, scena udekorowana kwiatami, dobrze poprowadzona orkiestra, błyskotliwa konferansjerka, to niewątpliwie przepis na udane rozpoczęcie festiwalu operetkowego. Bo operetka i musical mają przede wszystkim dawać radość, być kolorowym fajerwerkiem na szarym, pochmurnym niebie naszej codzienności. O taką formę zadbał Łukasz Lech i oby muzyka Lehara, Kalmana, czy Abrahama, pojawiała się w niej jak najczęściej.
Kolejne koncerty festiwalowe to już plener i barka na Wiśle, odpływająca spod Wzgórza Wawelskiego. A na pokładzie, co tydzień inni soliści i inne tematy muzyczne, co stwarza ciekawą możliwość uatrakcyjnienia sobie letnich wieczorów.

Gdy spłynie mrok wieczorny. „Rodzina Addamsów” w Teatrze Muzycznym w Poznaniu.

„Lecz gdy spłynie mrok wieczorny, typem staję się upiornym, twarz mi blednie, włos mi rzednie…” śpiewał Wiesław Gołas w piosence Jeremiego Przybory „Upiorny twist” ponad 50 lat temu. Czy autor tekstu mógł przewidzieć, że kilka dekad pózniej klimat czarnego humoru z dreszczykiem ożyje na polskich scenach i to ze stokrotnie zwiększoną mocą?
„Rodzina Addamsów” Andrew Lippy, powołana do życia na podstawie komiksu Chalresa Addamsa, w reżyserii Jacka Mikołajczyka, jest taką właśnie, niebanalną muzyczną opowieścią. Śmieszy, tumani, przestrasza. A chwilami, czego na pozór trudno się spodziewać, wzrusza, rozczula i edukuje na temat fundamentalnych wartości w relacjach międzyludzkich.

Wkraczamy do fantastycznego świata diametralnie różniącego się od naszej codzienności. Już od początku widz dostaje jasno do zrozumienia, że wszystko, co zobaczy i usłyszy, będzie piekielnie wiarygodne i nie ma taryfy ulgowej. Żadnej prowizorki, czy operowania sugestią. Mamy czarno na białym, podany jak na tacy, nawiedzony dom, żywcem wyjęty z naszych dziecięcych koszmarów. Powstające z martwych zombie, wystrojone wedle mody z kilku historycznych epok. Mgły, wystrzały, nawet podejrzany zapach grobowca. A w tym szalonym, upiornym świecie króluje osobliwa rodzinka. I przez cały okres trwania spektaklu nie jest to oczywiste, czy Addamsowie są żywi, czy może nie do końca.

Musicalowi Addamsowie są wiernym odzwierciedleniem swoich komiksowych pierwowzorów. Nie tylko pod względem wizualnym (tu wyrazy uznania należą się kostiumolog i charakteryzatorce Ilonie Binarsch), lecz także zachowują charakterystyczne cechy osobowości, jakimi wyróżnia się każde z nich. Mamy więc pełnego temperamentu psychofana historii własnej rodziny, Gomeza, jego chłodną, uwodzicielską i nieco groźną żonę Morticię, ich córkę sadystkę Wednesday i syna masochistę, Pugsley’a, oraz uroczo upośledzonego wujka Festera o złotym sercu. Jest też Babcia, o równie podejrzanym pochodzeniu, co podejrzanej pasji do magicznych eliksirów, a także kamerdyner Lurch, wyglądający jak potwór Frankensteina z niemego, przedwojennego kina.
W contrze do nich staje rodzina Beineke. To z pozoru zwyczajni, zmęczeni szarą codziennością, ciężko pracujący amerykańscy obywatele: matka i ojciec + syn. Problem pojawia się, gdy Lucas – ów na pozór konwencjonalnie nudny i dość fajtłapowaty syn zakochuje się z wzajemnością w młodej Addamsównie i postanawia ją poślubić. Czy narzeczeni zdołają przekonać swoje rodziny, by zaakceptowały ten związek i znalazły wspólną nić porozumienia? Dreszczyk grozy jest nieunikniony!

O czym więc jest musical „Rodzina Addamsów”? Najkrócej i najogólniej mówiąc, o miłości aż po grób. Niech nikogo nie zwiedzie upiorna otoczka. Kto spodziewa się gonitw z siekierą i brutalnych scen przemocy jak w typowym horrorze, niech wrzuci te fantazje między bajki. To opowieść o miłości w wielu odsłonach: miłości małżeńskiej, pierwszej młodzieńczej miłości, a także tej rodzicielskiej, czy pomiędzy bratem a siostrą (bo nawet sadystyczne zabawy Wednesday i Pugsley’a są dla obojga niczym innym jak wzajemnym okazywaniem miłości).
Historia opowiedziana w musicalu jest też udaną próbą poszukiwania odpowiedzi na pytanie, co to właściwie znaczy „normalność”? Jakie są kryteria normalności we współczesnym świecie i czy w ogóle można o niej mówić jako czymś oczywistym? Czy może jest tylko sztucznym tworem, podyktowanym uprzedzeniami? Podczas gdy tak naprawdę każdy z nas, jak śpiewają bohaterowie w jednej z finałowych piosenek, ma „świra”?

Wszystko okraszone jest słuszną dawką czarnego humoru, inteligentnych i czasami pikantnych dialogów (obecność dzieci na widowni raczej niewskazana) oraz wpadających w ucho piosenek z numerami tanecznymi w iście broadway’owskim stylu. Artyści zachwycają zarówno pod względem aktorskim, jak i wokalnym. Wszyscy są na równym poziomie, każdy z nich tworzy na scenie wyrazistą, zapadającą w pamięć, ujmującą kreację.
Anna Lasota jest zjawiskowa jako Morticia. Potrafi uwieść jednym gestem, by po chwili zmrozić wzrokiem i wprawić w uczucie dyskomfortu. Co umiejętnie wykorzystuje w interakcjach ze swym scenicznym mężem, Tomaszem Steciukiem (Gomez). Chemia pomiędzy tą parą jest wprost ogromna. Ich płomienne, widowiskowe, kipiące erotyzmem tango na finał spektaklu gwarantuje wzrost ciśnienia i temperatury na sali. Morticia doskonale zdaje sobie sprawę, iż w istocie to ona jest największą słabością Gomeza, który pożąda jej do szaleństwa i boi się jej jednocześnie. Ciekawe, jak wiele kobiet oglądając spektakl zamarzyło o związku, w którym mają aż taką władzę nad partnerem…
Na pewno zamarzyła o tym Alice, matka Lucasa, grana przez Agnieszkę Wawrzyniak. To fenomenalnie poprowadzona i arcytrudna do zagrania postać. Z egzaltowanej, sztucznie zachowawczej i pretensjonalnej pani w średnim wieku, bohaterka przechodzi szaloną transformację w kobietę wyzwoloną, pozbawioną wszelkich zahamowań.
Jednak serce publiczności, a na pewno moje, skradł Damian Aleksander jako wujek Fester. Rozbrajająco infantylny, chwilami głupkowaty, choć nadal przerażający w swej trupiej aparycji, jest w istocie najmądrzejszą i budzącą najwięcej sympatii postacią z całej rodziny.

Pisząc o „Rodzinie Addamsów”, nie sposób nie wspomnieć o genialnej scenografii Grzegorza Policińskiego. To nic innego jak wiernie odtworzony w każdym detalu, upiorny dom tytułowych bohaterów. Każdy mebel, faktura ścian, drzwi, a nawet portal nad nimi, czy kształt okien, wyglądają bardzo prawdziwie i wykonane są z najwyższą starannością. To samo dotyczy kostiumów, zwłaszcza tych u zombie-baletu, z bardzo adekwatnym do mrocznej, nocnej scenerii efektem świecącym w ciemności.

„Rodzina Addamsów” w reżyserii Jacka Mikołajczyka to doskonała rozrywka, gratka dla fanów komiksu i kreskówki, uczta dla zwolenników czarnego humoru i idealna rozgrzewka przed nadchodzącym wkrótce Halloween. Śmiały jak na polskie realia pomysł sprawdził się świetnie, co widać po żywiołowych reakcjach zachwyconej publiczności. Warto spędzić wieczór z Addamsami by przekonać się, że to, co pozornie budzi lęk i niechęć, może fascynować, a wręcz uszczęśliwiać.

 

Anna Lasota jako Morticia. Fot. B. Fischer

05
Scenografia autorstwa Grzegorza Policińskiego

 

Beata Fischer i Anna Lasota

04
Teatr Muzyczny w Poznaniu