Co jest nie tak z teatrem operowym.

Tytułem wstępu, chciałabym zaznaczyć jeden istotny szczegół. Mianowicie, nie będę ukrywać, że nie przewidziałam popularności tego tekstu. Jest on efektem narastających we mnie przez dłuższy czas spostrzeżeń dotyczących branży, z którą, na własne życzenie i z pasji, związałam swoją ścieżkę zawodową. By nie zaginął w odmętach portalu społecznościowego, zamieszczam go także tutaj.

Widz operowy jest głupi. 
Przynajmniej z takiego założenia wychodzą, w moim odczuciu, twórcy kolejnych operowych premier oraz osoby kierujące teatrami operowymi i muzycznymi. 
Czy naprawdę Państwo uważają, że aby widz zrozumiał cokolwiek z dzieła operowego, należy je przenieść do współczesnych czasów? Czy jesteście zdania, że ten widz nie uczęszczał na lekcje historii, a w domu nie czyta żadnych książek i generalnie natura nie wyposażyła go w choć szczątkową wyobraźnię? Czy myślicie, że na spektakl operowy przychodzą głównie osoby, które przez okrągły rok siedzą w fotelu przed telewizorem z puszką piwa w dłoni i pękają ze śmiechu oglądając „Rolnik szuka żony” i nagle, niespodziewanie doznają olśnienia, wołając: „Hola, Grażyna! A może byśmy tak do teatru poszli i zobaczyli, co to takiego ta Traviata/Moc Przeznaczenia/Jawnuta itd.”? 

Otóż nie, drodzy Państwo. Współczesny widz operowy to nie jest ignorant. Prawda, zdarzają się pojedyncze przypadki i takowych, ale statystyki i doświadczenie wielu z nas, w tym także i moje, pokazują, że do opery chodzi człowiek wykształcony. O szerokiej wiedzy z różnych dziedzin kultury. Który, co więcej, doskonale wie, na co wydaje swoje pieniądze – wie, co kryje się za tym enigmatycznym tytułem widniejącym na bilecie. Być może też widział już nie jedno przedstawienie danego tytułu, w nie jednej reżyserii. I chciałby porównać z kolejnym. Nietaktem i brakiem szacunku do widza jest zakładanie z góry, że skojarzy on muzykę z „Traviaty” czy „Rigoletto” wyłącznie z reklamy makaronu (tak na marginesie, była też kiedyś reklama środków farmakologicznych wspomagających erekcję, z wykorzystaniem arii Violetty „Sempre libera”). Na tym nie kończy się wiedza widza operowego. Nie potrzebuje on też pląsających po scenie półnagich tancerzy i tancerek wyglądających jak z klubu nocnego, by skoncentrować swoją uwagę na akcji spektaklu. Widz operowy nie szuka rozrywki gwarantującej silne, czy wręcz ekstremalne wrażenia. Bo też do opery przychodzi się po coś więcej niż rozrywkę (a po co – mam nadzieję, że już nie muszę tłumaczyć). Większość widzów także nie ma ochoty oglądać na scenie tych samych realiów, które prezentują wiadomości w TVP. Niebezpiecznym i nie mającym nic wspólnego z artystyczną kreatywnością jest przenoszenie naszej współczesności 1:1 na scenę operowa. Jest pandemia? Ryp! (cytując Sławomira Mrożka) Zróbmy pandemię w spektaklu. Trwa wojna w Ukrainie? Ryp! Pokażmy tę wojnę w operze. Trump był prezydentem? Ryp! Przebierzemy za Trumpa któregoś z czarnych charakterów. Tylko po co? Jaki jest Trump, jaka jest wojna, jaka była pandemia – każdy widzi. A nawet wielu z nas odczuło na własnej skórze (zwłaszcza skutki tego ostatniego).

Chciałabym choć raz w ciągu sezonu obejrzeć spektakl, który nie będzie kwestionował mojej inteligencji. Który nie będzie próbował łopatologicznie wyłożyć mi całej fabuły. Który zostawi choć delikatnie uchylone drzwi, stwarzając widzowi miejsce na interpretację. Który będzie wizualnie kreatywny i nie będzie kopią cudzego pomysłu na kostiumy, scenografię, charakteryzację. Którego twórcy nie będą śmiali mi się w twarz, że po raz kolejny zabłysnęli oryginalnością, rozumianą tylko i wyłącznie przez nich samych. Kiedyś. Choć raz.

Zdjęcie zrobione przeze mnie w Teatrze im. J. Słowackiego w Krakowie, pewnej mroźnej zimy.

Dać się porwać czardaszowi. Koncert „Czardaszem przez Operetkę”. 52 Festiwal im. Jana Kiepury w Krynicy

A gdyby tak rzucić wszystko i… ruszyć do czardasza? O, jakże piękniejszy wydałby się wtedy świat!

Z takiego założenia wyszli organizatorzy i reżyser koncertu „Czardaszem przez operetkę” na 52. Festiwalu im. Jana Kiepury w Krynicy Zdroju. Koncert przygotował, wyreżyserował i poprowadził Łukasz Lech – wielki miłośnik operetki i popularyzator tej na pozór lekkiej i przyjemnej w odbiorze, a w rzeczywistości karkołomnie trudnej w wykonaniu, sztuki teatralnej.
Operetka to synteza teatru we wszystkich jego odcieniach – zatem to nie tylko muzyka i wokal, na których opiera się teatr muzyczny, lecz także taniec, choreografia, aktorstwo oraz humor. Bo przecież operetka powstała by cieszyć, wywoływać uśmiechy i dodawać szczypty koloru do szarości codziennej egzystencji.

Udało się to wszystko osiągnąć w koncercie „Czardaszem przez Operetkę”. Czardasze zdominowały krynicką scenę, wyselekcjonowane z dzieł operetkowych, takich jak: „Księżniczka Czardasza”, „Baron Cygański”, „Zemsta Nietoperza”, „Hrabina Marica”, „Wiktoria i jej huzar”.

Poza wykonaniami wokalnymi, w programie zabrzmiały także te instrumentalne – odtańczone przez Balet Cracovia Danza i Zespół Tańca Artystycznego „Miniatury”, a także zagrane na skrzypcach. Ich struny rozgrzał do czerwoności Bogdan Kierejsza, brawurowym wykonaniem Czardasza Montiego. To artysta, który wkłada w grę na instrumencie całą duszę i poświęca się jej bez reszty, a każdy jego występ jest prawdziwym widowiskiem.

Lecz czymże byłby koncert operetkowy bez znakomitych śpiewaków?
Katarzyna Mackiewicz to diva, o której powinni marzyć reżyserzy i do której powinna wzdychać publiczność. Gdy pojawia się na scenie, rzuca czar nie tylko przepiękną barwą głosu, lecz każdym gestem, spojrzeniem, ruchem tanecznym. Jej „Czardasz Rozalindy” z „Zemsty Nietoperza” wykonany solo, bez udziału baletu i statystów, był prawdziwą perłą. Czarną perłą, jak suknia artystki podczas tegoż wykonania.
Wiele dziewczęcego uroku i wręcz cygańskiej tajemniczości wniosła na scenę Ewelina Szybilska. Solistka Opery Śląskiej, zarówno w solowych wykonaniach, jak i w duetach, prezentuje się i brzmi wdzięcznie, naturalnie, subtelnie, kobieco. Jej przejmującą arię Saffi z „Barona Cygańskiego”, zaśpiewaną z talią kart w dłoniach, zapamiętam na długo.
Nie zawiedli także soliści. Tenor Jakub Oczkowski bez wątpienia w operetce czuje się jak ryba w wodzie. Obserwując swobodę jego scenicznych występów, nie sposób nie zauważyć, że artysta wówczas doskonale się bawi i w wir tej zabawy wciąga publiczność.
Tenor Łukasz Gaj jest już nieco bardziej wyważony i ekspresyjnie oszczędny w swych kreacjach scenicznych. Jednak prezentuje się bardzo dostojnie, elegancko i porusza się po scenie ze swoistym arystokratycznym szykiem.
W tym roku na Festiwalu im. Jana Kiepury debiutuje młody tenor Sławomir Naborczyk. Jego piękna barwa głosu, wielkie ambicje i zaangażowanie pozwalają żywić nadzieję, że usłyszymy go na jeszcze wielu krynickich festiwalach w nadchodzących latach.
Prawdziwą wisienką na torcie i prawdopodobnie najlepiej przyjętą przez publiczność parą wykonawców okazali się goście z Węgier – młodziutka Aisha Kardffy (rocznik 1999!) i Peller Károly, soliści Operetki w Budapeszcie. Ich widowiskowe wykonania arii w ich rodzimym języku, połączone z zapierającymi dech, wręcz akrobatycznymi popisami tanecznymi, podgrzały temperaturę w i tak już dusznym i gorącym wnętrzu Pijalni Głównej.

Całość poprowadził Łukasz Lech – serce i mózg tego koncertu, z towarzyszeniem Magdaleny Drohomireckiej. Podczas zapowiedzi wspominali Martę Eggerth, której to koncert został zadedykowany. Opowieści i anegdoty o żonie patrona festiwalu ubogaciły fragmenty archiwalnych nagrań z filmów i recitali z jej udziałem, wyświetlane na ekranie. Dzięki cudom współczesnej techniki, głos Marty Eggerth zabrzmiał dla krynickiej publiczności ponownie.
Zagrała orkiestra Wiener Solisten Orchestr pod dyrekcją Piotra Gładkiego.

Publiczność bez wątpienia dała się porwać. Po takim koncercie aż chciało się wstać i z radością ruszyć do czardasza. Bo, jak zaśpiewali artyści w finałowym utworze z „Księżniczki Czardasza”, „Joj maman”, „życie krótkie”, więc „precz ze smutkiem”.

To nie sztuka – pięknie żyć – lecz pięknie umrzeć. „Ofelia” Sir Johna Everetta Millais.

Prerafaelici mieli dość niewygodną, ale jakże inspirującą słabość do ilustrowania nieszczęść pięknych, młodych kobiet. Począwszy od ich smutku w samotności i izolacji, poprzez bezcelowe oczekiwanie na miłość i szczęście, które nigdy nie nadejdą, na śmierci skończywszy. Legendy, mity, literatura, były dla nich kopalnią pomysłów. I nie wątpię, że sam Shakespeare, po którego twórczość sięgali najchętniej, byłby im wdzięczny za tak wiele misternie wykonanych, kipiących symbolicznymi detalami, wręcz żywych obrazów, powołanych do istnienia z kart jego dramatów niczym duchy na seansie spirytystycznym.

Chyba nie ma w historii literatury piękniejszego plastycznie zgonu, niż ten u bohaterki szekspirowskiej tragedii „Hamlet”. Młodej, uroczej i pod względem osobowości tak interesującej, jak czysta kartka papieru, Ofelii. Lecz to nie ona sama ma przykuwać uwagę, lecz jej obłąkanie oraz jego rezultat – śmierć.
Gdy jej zawiedzione po raniących deklaracjach ukochanego Hamleta serce przeżywa jeszcze dotkliwszy cios – zabójstwo jej ojca z ręki tegoż ukochanego, bohaterka traci kontakt z rzeczywistością. Przez monolog obłąkanej, wygłoszony tuż przed samobójstwem, przeplata się cała seria nazw ziół i kwiatów, które pózniej, nomen omen, dryfują po powierzchni rzeki niczym całun okrywający jej martwe ciało.

Sir John Everett Millais był bardzo dokładny w ukazaniu wszystkich roślinnych detali. Na obrazie jest ich tyle, że przy pierwszej konfrontacji z płótnem stosunkowo niewielkich rozmiarów (76 x 112 cm) nie wiadomo, gdzie patrzeć. Centralnym punktem obrazu jest bezwładne ciało dziewczyny unoszące się na praktycznie nieruchomej tafli rzeki jak duch. Gdyby na chwilę odsunąć w niepamięć całą genezę postaci i jej zgonu, można odnieść wrażenie, iż dryfuje ona na powierzchni jeziora. Otaczają ją motywy roślinne, niektóre żywe, inne martwe jak ona sama. Baldachim zarówno kwitnących, jak i bezlistnych gałęzi ponad jej głową, kobierzec mchu u brzegu, zerwane przez nią uprzednio polne kwiatki w jej zesztywniałej dłoni i w fałdach sukni. Ich naturalistyczny efekt dają delikatne muśnięcia bardzo cienkiego pędzla z gęstą, nierozcieńczoną farbą olejną.

Twarz Ofelii zastygła wydając ostatnie tchnienie. Nie zdążyła zamknąć szklistych od łez oczu. Bezkresny smutek i tęsknota jej martwego spojrzenia mrożą krew w żyłach. Jej policzki są nadal lekko zaróżowione, co stanowi o bardzo niedawnym czasie zgonu. Ten fakt, uwieczniony na obrazie, dodatkowo wzmaga u odbiorcy uczucie dyskomfortu. Bohaterka wygląda jak żywa, a jednak jest już za pózno. Jej zesztywniała dłoń nie rozprostuje palców. Z chwilą odejścia z ziemskiego padołu, wtopiła się w pejzaż natury i stała się jej częścią.
Scena przywołuje na myśl wiersz amerykańskiej poetki Emily Dickinson, która pisała:
„Podoba mi się w Agonii
To – że jest zawsze prawdziwa
Nie symuluje się konwulsji
Ataku Bólu – nie odgrywa”
To właśnie wrażenie autentyczności oddaje hiperrealistyczne dzieło malarskie pędzla niewiele ponad dwudziestoletniego angielskiego geniusza.

Millais zaczął obraz od namalowania samego wodnego pejzażu, w który – dosłownie i w przenośni, wtopił postać modelki. Modelką została Elizabeth Siddal, mająca wówczas lat dwadzieścia. Malarz wypatrzył ją na targu w Covent Garden, gdzie pracowała jako sprzedawczyni. By osiągnąć zamierzony efekt, artysta kazał jej pozować leżąc w wannie z wodą, podgrzewanej od spodu przez specjalne lampy.

Ukończone dzieło wystawiono na widok publiczny w 1852 roku w Royal Academy of Arts. Uznano je za przełomowe, gdyż Millais zerwał z dotychczas panującą wśród ilustratorów modą na wizerunek Ofelii jako uwodzicielskiej. John Ruskin, jeden z najważniejszych krytyków sztuki epoki wiktoriańskiej, opisał obraz jako „uroczy angielski pejzaż, nawiedzony przez smutek”.

Dziś, „Ofelia” jest częścią ekspozycji stałej w muzeum Tate Britain w Londynie.

ofelia01

ofelia03

ofelia02

ofelia04