Madame Glawari i adoratorzy. „Wesoła wdówka” na Festiwalu im. Jana Kiepury.

„Ci, którzy sądzą, że pieniądz wszystko może, są zdolni zrobić wszystko, by go mieć.”
(Dante Alighieri)

To jest historia miłosna. O miłości człowieka do pieniędzy, mężczyzny do kobiety, wielu mężczyzn do jednej kobiety, wielu mężczyzn do pieniędzy jednej kobiety… Stop! Czyż to nie za wiele? W operetce nie istnieje takie określenie. „Za wiele” – proszę włożyć to między bajki. Gdyż sukces operetki pisze się ilością miłosnych intryg pomiędzy bohaterami oraz wysypanego na scenę brokatu.

Czasami jest to potrzeba serca, innym razem szaleństwo i egzaltacja zmysłu estetyki. Emily Dickinson pisała „Serce żąda rozkoszy – najpierw”. A prawda jest taka, że czasem łakniemy tego zakurzonego blichtru, tych cekinów, falbanek i złotych guzików. Tego operetkowego lukru, który kusi i zniewala swoją bezpruderyjną słodyczą.
To też jest teatr. Wolny od eksperymentów reżyserskich, mających na celu wywleczenie na światło dzienne nowej, współczesnej interpretacji dzieła artystycznego. Wywleczenie jej za podziurawiony worek, który udaje płaszcz, aż wykrzyczy nam ona w twarz ochrypłym głosem wszystkie swoje racje, choć poddamy w wątpliwość ich istnienie.
Operetka nie jest po to, by fundować nam zimny prysznic i terapię szokową. Operetka ma być kroplą kolorowej farby na szarym płótnie naszej codzienności. Bawić, cieszyć, zachwycać, poprawiać nastrój niczym słodycze, kot na kolanach, świeże kwiaty w wazonie, widok zachodu słońca, czy inne przyjemne zjawiska.

„Wesołej wdówce” Franza Lehara nie wróżono sukcesu. Szykując prapremierę, jej reżyser a jednocześnie współautor libretta, Victor Leon, miał zapowiedziane przez Wilhelma Karczaga, dyrektora Theater an der Wien, by odbyła się ona jak najtańszym kosztem: dekoracje i kostiumy z magazynów, zredukowana ilość chórzystów, próby po nocach, w przerwach pomiędzy spektaklami repertuarowymi. Znany wówczas krytyk, Ludwig Kaprath, został omal nie wpuszczony na próbę generalną, jednak gdy ostatecznie, dzięki interwencji samego Lehara obejrzał pierwszy akt, zwrócił się do dyrektora tymi słowami: „Jesteście idioci! Jeśli tak dalej pójdzie, to nie tylko nie będzie to klapa, ale największy sukces, jaki ten teatr kiedykolwiek przeżył!”
I rzeczywiście. Mająca swą prapremierę 28 grudnia 1905 roku „Wesoła wdówka” (polska prapremiera odbyła się niespełna rok pózniej) jest do dziś najchętniej wystawianą operetką na scenach świata. Za oceanem zasłynęła dzięki Janowi Kiepurze, który w 1944 roku wystawił ją na Broadway’u, obsadzając swoją żonę Marthę Eggerth w roli Hanny oraz siebie samego w roli Daniły.

Historia sama w sobie nieco banalna, o miłości zamożnej, przedwcześnie owdowiałej kobiety i bon-vivanta oraz stojących na drodze do ich szczęścia, interesownych absztyfikantów głównej bohaterki. Jednak to dzięki pięknie zawartym w partyturze stworzonej przez Lehara oraz błyskotliwym dialogom, „wdówka” utrzymuje status muzycznego i teatralnego arcydzieła.

Henryk Konwiński po raz drugi w swojej karierze podjął się reżyserii „Wesołej wdówki” – dla Mazowieckiego Teatru Muzycznego w Warszawie (premiera: wrzesień 2019). Wcześniej było to dla Opery Śląskiej w Bytomiu, w 2005 roku.
Wybór Grażyny Brodzińskiej na odtwórczynię partii tytułowej miał być ukłonem w kierunku widzów stęsknionych za tradycyjną operetką. Uwielbianą i gloryfikowaną przez Bogusława Kaczyńskiego, wielbiciela tego gatunku.
Grażyny Brodzińskiej nie mogło też zabraknąć na Festiwalu imienia Jana Kiepury. Stali bywalcy tego cyklicznego wydarzenia muzycznego nie tylko doskonale pamiętają artystkę z poprzednich edycji, ale też w pewien sposób przyzwyczaili się do jej obecności. Słynna sopranistka, nazywana królową operetki, jest zatem pewną stałą, bez której Festiwal im. Jana Kiepury straciłby swój niepowtarzalny klimat i czar, przyciągający melomanów z całej Polski.

Najnowsza produkcja „Wesołej wdówki” uświetniła 54. edycję Festiwalu i doskonale wpasowała się w jego atmosferę. Nie tylko za sprawą osoby Grażyny Brodzińskiej, wprost stworzonej do roli Hanny Glawari – ma ona opanowany do perfekcji każdy najdrobniejszy gest, uśmiech i spojrzenie, w których tkwi nuta arystokratycznej nonszalancji. Głos artystki brzmi wciąż czysto i doskonale radzi sobie z wysokimi dźwiękami, chociażby w „Pieśni o Wilii”, która w jej wykonaniu jest już klasykiem.
Cały zespół artystów Mazowieckiego Teatru Muzycznego z powodzeniem dotrzymywał jej kroku. Każdy z kilkunastu solistów stworzył odrębną, pełnowymiarową postać o intrygującej osobowości, dzięki czemu nie byli oni jedynie tłem dla divy.

Doskonałym przykładem są tu panowie pretendujący do ręki Hanny Glawari. Mamy do czynienia z prawdziwym wachlarzem męskich charakterów, ukazanych rzecz jasna, jak na operetkę przystało, w krzywym zwierciadle. Libreciści bezlitośnie wyśmiewają wyczyny poszczególnych gentlemanów, zdolnych do najbardziej absurdalnych poświęceń, by tylko zdobyć rękę wdówki, a w praktyce – jej majątek. Pokazując w ten sposób, jak łatwo można zrobić z siebie błazna dla zysku, w amoku zaśpelienia pieniądzem.
Adam Kruszewski wypadł wprost idealnie w roli podstarzałego, przesiąkniętego aromatem nafraliny barona Zety, zaś Bogdan Desoń jako nieco zmęczony życiem, zgnuśniały i humorzasty Niegus stworzył w raz z nim przezabawny duet szefa i podwładnego. Zwłaszcza Niegus wychodzi tu bardzo na plus, gdyż w przeciwieństwie do poprzedniej „Wdówki” Konwińskiego, bohater (grany przez tego samego aktora) traci swą karykaturalność na rzecz autentyczności.
Nie ulegało też wątpliwości, że partnerujący Grażynie Brodzińskiej Oskar Jasiński w roli Daniła wyśmienicie bawił się swą rolą czarującego, dowcipnego i pociągającego, choć nieco wymiętolonego i wczorajszego hulaki i bawidamka. Ostatecznie, z bohatera o wątpliwej moralności wyłania się wrażliwy idealista. Tenorowi udało się wykreować bardzo naturalną postać, z którą widz może sympatyzować, pomimo jej licznych słabości.
Szymon Rona jako Camille de Rosillon, romantyczny Francuz, który miał zostać wmanewrowany w małżeństwo z tytułową bohaterką, zachwycił słoneczną, włoską barwą głosu w efektownej arii tenorowej i duetach ze swą sceniczą partnerką, Leokadią Duży (Walentyna).
W pamięć zapada także doskonały duet komiczny dwóch utracjuszy rywalizujących o rękę Hanny – Cascady (Michał Janicki) i St. Brioche’a (Damian Wilma). Panowie nie szczędzą sobie wzajemnych złośliwości, a także przezabawnie kontrastują ze sobą wzrostem. Wyróżnia się tu zwłaszcza Damian Wilma, o pięknej barwie głosu (baryton) oraz nienagannej dykcji, której mogłoby mu pozazdrościć wielu aktorów dramatycznych. Kolejnym atutem solisty jest naturalność w grze aktorskiej, co w połączeniu z jego wysmukłą sylwetką, sprężystością ruchu sceniczego i przyjemnymi dla oka warunkami zewnętrznymi daje mu poważne zadatki na pierwszoplanowego amanta.

Nie można też zapominać o kobietach w obsadzie, bo to one de facto kręcą tu całym interesem i ustawiają swoich mężczyzn jak tylko im się podoba. Na co panowie ochoczo przystają, mimo, iż śpiewają w bardzo efektownym choreograficznie, popisowym numerze „Ach, kobiety”, jak bardzo nie rozumieją płci przeciwnej. Leokadia Duży jest rozkoszną Walentyną, jej dzwięczny sopran dodaje jej dziewczęcego uroku, mimo, iż to dojrzała artystka. Zaś Bożena Zawiślak-Dolny (Praskowia), Aleksandra Hofman (Sylwiana) i Roksana Majchrowska (Olga) tak wyśmienicie bawią się swoimi rolami mężatek szukających nowych wrażeń, jakby były na szampańskim przyjęciu. Talent komediowy wszystkich trzech pań jest tu znakomicie wyeksponowany.

Bo też jednym wielkim przyjęciem jest cała operetka. Z aktu na akt przenosimy się z rautu na raut, z balu na bal. Henryk Konwiński, jako doświadczony choreograf, zadbał o to, by na scenie nie było nudno oraz by solistom niemal cały czas towarzyszył balet. Największe pole do popisów tanecznych daje akt trzeci, którego cała akcja rozgrywa się u Maxima, wśród wywijających kankana gryzetek (lub, jakbyśmy powiedzieli ze współczesnego punktu widzenia, w domu uciech).
Operetka stwarza zatem olbrzymie możliwości do zrealizowania pełnego przepychu widowiska, autentycznej rewii. I tu pojawia się problem. O ile kostiumy, zwłaszcza żeńskiej części obsady, są dość dopracowane i bogate w detale, tak scenografia raczej smuci niż zachwyca. Z pewnością brak możliwości na wystawienie spektaklu w pełniej scenografii na scenie Pijalni Głównej w Krynicy nie wpłynął korzystnie na całokształt przedstawienia. Projekcje multimedialne w tle nie zastąpią tego, co przestrzenne i namacalne. Dość topornie wyglądały też schody w ambasadzie, po których stąpa główna bohaterka podczas swojego wielkiego wejścia. Podobnie zresztą jak ogrodowa altana, w której w drugim akcie ukrywają się kochankowie. Te wszystkie dziwne zabiegi sprawiały, że w widzu narastały wątpliwości, w jakiej epoce właściwie rozgrywa się cała historia. Tak zdolni artyści, tak zmyślnie wyreżyserowani, nie zasługują na taką wizualną prowizorkę. Gdyby nie ten mankament, można by śmiało powiedzieć, że mamy do czynienia z porządnie zainscenizowaną, tradycyjną operetką, ostatnio niezwykle rzadko goszczącą na polskich scenach.

Lucjan Kydryński pisał o „Wesołej wdówce”: „Muzyka Lehara po mistrzowsku wydobyła i podkreśliła wszelkie smaczki tekstu, oszołomiła inwencja melodyczna – właściwie każda z licznych arii, arietek, pieśni czy duetów – to wspaniały, wpadający w ucho, a dziś już klasyczny przebój”. Muzyka i tekst to główne filary, na których opiera się fenomen tej operetki. Artyści Mazowieckiego Teatru Muzycznego potraktowali ją z należną jej czcią. A przy dobrym aktorstwie i śpiewie, jak również muzyce zagranej w żywiołowym, adekwatnym do wartkiej akcji, tempie (orkiestrą dyrygował Grzegorz Brajner), „Wdówka” w reżyserii Henryka Konwińskiego z całą pewnością się broni. I jako spektakl, może dostarczyć widzowi wiele przyjemności, rozrywki, zachwytów i wzruszeń – a taka jest w końcu rola operetki. Może nie jest jak pokaz sztucznych ogni, lecz na pewno jak bukiet kwiatów, jak ozdobne puzderko, jak promień słońca w kryształkach pałacowego żyrandola.

Zdjęcia:

Val Rae Photography

Tomasz Cichocki

Opera powróciła do Krynicy. Nadzwyczajna Gala Operowa 54. Festiwalu im. Jana Kiepury.

„Opera jest jedną z najważniejszych form sztuki. Powinna być słuchana i doceniana przez wszystkich.” (Luciano Pavarotti) 

Słowa słynnego tenora tak pięknie podsumowują wartość muzyki, która dzięki pamięci po innym słynnym tenorze, na jeden tydzień w roku zmienia niewielkie uzdrowisko w stolicę opery i operetki. Ponieważ Krynica w trakcie Festiwalu imienia Jana Kiepury zawsze jest inna. Różni się od Krynicy, w której spędzałam dzieciństwo i każde wakacje, którą mój ojciec uwieczniał na slajdach i po której spacerują kuracjusze oraz nastawieni na konsumpcję turyści. Poza sezonem nieco uśpiona i wyludniona, w sierpniu rozbrzmiewa muzyką klasyczną. Nastrój panujący w Pijalni Głównej, Starym Domu Zdrojowym czy na deptaku, zmienia się. I nawet powietrze pachnie wtedy inaczej – pachnie kwiatami. Każdy szmer wiatru wśród gałęzi drzew, każdy szum strumienia Kryniczanka – wszystko śpiewa: sopranem, mezzosopranem, tenorem, barytonem, basem… A nawet chwilami przemienia się w chór i wyśpiewuje na cześć artysty, który rozsławił Krynicę nie tylko jak Polska długa i szeroka, lecz także w całej Europie. 

To wielkie święto muzyki. Każdej edycji  Festiwalu, z roku na rok, przyświeca ta właśnie idea. By pamięć o Janie Kiepurze przyciągała najlepszych śpiewaków, dyrygentów, najlepsze orkiestry. I to dzięki nim następujące po sobie pokolenia odwiedzających Krynicę melomanów, w pierwszej kolejności kojarzą tę malowniczą miejscowość w Małopolsce, właśnie z operą. 

Publiczność Nadzwyczajnej Gali Operowej, otwierającej 54. Festiwal im. Jana Kiepury, mogła być w pełni spokojna. Dyrektor artystyczny, profesor Tadeusz Pszonka, postarał się o najwyższy poziom, zapraszając czworo solistów, których wyróżniają nie tylko piękne głosy i imponujące osiągnięcia, lecz także sceniczny magnetyzm i wyjątkowa aura. A to wszystko czyni ich interesującymi postaciami, nawet dla laika. 

Wystarczy wspomnieć chociażby Małgorzatę Walewską, artystkę tak charakterystyczną, że samo jej pojawienie się na scenie wzbudza silne emocje. Jej ciemny, głęboki mezzosopran i władcza postawa, w połączeniu z niebanalną urodą i aktorską nonszalancją czynią z każdego jej wykonania osobne przedstawienie, choć to przecież jedynie koncert. Małgorzata Walewska ma dar przeobrażania się: czy to w bezczelnie pewną siebie Rokiczanę w arii „Jak będę królową” Moniuszki, czy też uwodzicielską, wyzwoloną Carmen. Doskonale wypada także w duetach, zarówno z Ewą Tracz („Duet kwiatów” z opery „Lakme”, istna symbioza głosów obu artystek), jak i z Tadeuszem Szlenkierem w rzadko pojawiającym się w programach koncertów duecie „C’est toi? C’est moi” z czwartego aktu „Carmen”, kiedy to następuje dramatyczna scena zabójstwa tytułowej bohaterki przez zazdrosnego, byłego kochanka. 

Kolejna solistka, Ewa Tracz, to młoda śpiewaczka władająca sopranem lirycznym o świetlistym brzmieniu i pięknych pianach. Jakże popularny walc Musetty z drugiego aktu „Cyganerii” Pucciniego, w jej wykonaniu brzmiał niezwykle świeżo i energetycznie. Podobnie jak aria z klejnotami z „Fausta” Gounoda, tak często wybierana przez soprany, zarówno liryczne, jak i koloraturowe. Duety z Małgorzatą Walewską (wspomniany wyżej „Duet kwiatów”) oraz Andrzejem Dobberem („La ci darem la mano” z „Don Giovanniego” Mozarta) pokazały delikatność i dużą wrażliwość, drzemiące w artystce o bardzo wyrazistej aparycji (płomienne rude włosy, suknia skrząca się mnóstwem cekinów). 

Andrzeja Dobbera można usłyszeć w Polsce niezwykle rzadko. Wybitny baryton podbił światowe sceny i to z nich czaruje, a wręcz obezwładnia głosem i charyzmą. Melomani podróżują chociażby do londyńskiej Royal Opera House specjalnie, by posłuchać jego Scarpii, czarnego charakteru z „Toski” Pucciniego. Tę niepowtarzalną okazję miała także krynicka, festiwalowa publiczność. Aria Scarpii „Te deum” z towarzyszeniem chóru, na długo zapadnie w pamięć, gdyż Andrzej Dobber potrafi rozniecić wokół siebie aurę budzącego przyjemny dreszcz, choć tym samym mrocznego, niepokoju. 

Nie mogłoby być gali poświęconej pamięci Jana Kiepury bez udziału tenora. Od lat z niemałą satysfakcją obserwuję rozwój artystyczny Tadeusza Szlenkiera, którego każde kolejne sceniczne wcielenie nabiera dojrzałości i głębi. Od Jontka o złamanym sercu, poprzez rozmarzonego Cavaradossiego, pełnego nadziei Kalafa, aż po żądnego zemsty, balansującego na granicy obłędu Don Jose – każda z tych arii, zaśpiewana dobrze poprowadzonym we wszystkich rejestrach głosem tenora, była pięknym hołdem dla Kiepury. 

Bardzo dobrą decyzją było nawiązanie przez Festiwal współpracy z Filharmonią Krakowską, co zaowocowało wysokim poziomem wykonań orkiestrowych oraz chóru. Partie chóralne z oper „Don Pasquale”, „Halka”, „Nieszpory sycylijskie” oraz „Traviata” urozmaiciły i tak już bogaty, zdominowany przez arie i duety, program. Zawsze z przyjemnością słucham fragmentu „Po nieszporach przy niedzieli” z trzeciego aktu „Halki”, którego nastrój w niezwykły sposób potrafi podnieść na duchu i dodać skrzydeł. 

Jednak prawdziwą atrakcją okazała się otwierająca drugą część koncertu uwertura z opery „Nieszpory sycylijskie” Giuseppe Vedriego. Odważna decyzja ze strony dyrygenta, maestro Zbigniewa Gracy, gdyż jest to opera już praktycznie zapomniana – w Polsce nigdy nie miała swojej premiery, natomiast na zagranicznych scenach pojawia się zaledwie sporadycznie. Trwająca aż dziewięć minut uwertura jest jednak znakomitym utworem muzycznym, którego nastroje i tempa zmieniają się niezwykle płynnie i otwierają przed słuchaczem kolejne warstwy emocjonalne, wzniecając apetyt na więcej. 

Pierwszy raz miałam okazję usłyszeć tę uwerturę w wykonaniu orkiestry poprowadzonej przez polskiego dyrygenta i nie będzie wyolbrzymieniem stwierdzenie, iż dorównało ono poziomem tych znanych z nagrań, pod tak słynnymi batutami jak Jamesa Levine’a czy Riccardo Mutiego. 

Opera powróciła do Krynicy. I to z jaką pompą! Po dwuletniej, spowodowanej pandemią przerwie, łaknące muzyki, szklane ściany Pijalni Głównej, a w szczególności zasiadający wśród nich widzowie, otrzymali nareszcie to, na co tak bardzo czekali – muzyczną, trwającą prawie cztery godziny ucztę. Z pewnością zaspokoiła ona potrzebę obcowania ze sztuką nawet u wybrednych słuchaczy, do których, jako stała bywalczyni Festiwalu im. Jana Kiepury, niewątpliwie się zaliczam. 

Zdjęcia: Tomasz Cichocki

Być jak Grażyna Brodzińska. O koncercie na Festiwalu im. Jana Kiepury 2019.

„Śpiewaczki są barwne jak kolibry w amazońskiej puszczy”, mawiał Bogusław Kaczyński o swoich ukochanych gwiazdach opery i operetki. Grażyna Brodzińska, primadonna roztaczająca wokół siebie aurę zniewalającego blichtru, była niewątpliwie na szczycie listy nazwisk najbliższych jego sercu. „Jej pojawienie się na scenie wywołuje dreszcz emocji, a potem burzę oklasków.”, pisał najsłynniejszy polski popularyzator muzyki klasycznej. „Potrafi ona, jak nikt inny, wzruszać i bawić, ujmuje nowoczesnością interpretacji i teatralną prostotą, lecz kiedy trzeba zniewala należnym gatunkowi patosem. Dodatkowo potrafi obnosić po scenie swoje przepiękne suknie z maestrią godną największych.”
Taka Grażyna Brodzińska była, gdy poznałam ją ponad dwie dekady temu i taka jest po dzień dzisiejszy.

Mój niepomierny zachwyt osobą Grażyny Brodzińskiej i jej scenicznymi kreacjami rozpoczął się w 1997 roku, gdy artystka wydała swoją pierwszą płytę pt. „Jestem zakochana”, na której znalzły się najpiękniejsze arie operetkowe. Promowała ją, oczywiście, na Festiwalu im. Jana Kiepury w Krynicy, gdzie z powodzeniem utrzymuje status największej gwiazdy tegoż wydarzenia. „Czardasz Silvy” z operetki „Księżniczka Czardasza” Imre Kalmana, wykonany wówczas przez nią na scenie w Pijalni Głównej, połączony z zapierającym dech popisem tanecznym z udziałem baletu, wrósł w me serce tak głęboko i zapisał się w kartach pamięci tak wyraznie, że pozostała ona królową scen, Pierwszą Damą Operetki, z której wzorca winny czerpać młodsze pokolenia śpiewaczek. Bo któż nie chciałby być jak Grażyna Brodzińska?

 

Jest rok 2019, lecz gdy w świetle reflektorów Pijalni Głównej pojawiła się ona – dystyngowana, pełna arystokratycznej gracji i ponadczasowego piękna – poczułam się jak wtedy, w latach dziewięćdziesiątych, gdy moje postrzeganie świata artystów scenicznych było wciąż świeże, przez pryzmat dziecięcego zachwytu. Bo czas zupełnie nie ima się Grażyny Brodzińskiej, zarówno jej urody, jak i głosu. Swoboda, z jaką artystka śpiewa wysokie dzwięki, praktycznie pozbawione nieczystości, jest imponująca. Jak również jej kondycja fizyczna, co podkreślała żywiołowym tańcem.

Koncert „Grażyna Brodzińska i jej Goście” wypełnił repertuar estradowo-musicalowy, w którym artystka czuje się najlepiej. „Besame mucho”, cover piosenki „La vie en rose” z repertuaru Edith Piaf, czy komiczna interpretacja „Walca minutowego” Chopina – każde z tych wykonań porywało publiczność do krainy odmiennych stanów duchowych i emocjonalnych, w fascynującej muzycznej podróży wypełnionej przyjemnościami. Nie zabrakło też będących swoistymi wisienkami na torcie arii z operetek: wspomnianej już „Księżniczki Czardasza” czy „Balu w Savoyu”. Do każdego z tych utworów Grażyna Brodzińska przebierała się w inną suknię, idealnie dobraną nie tylko do jej filigranowej sylwetki, lecz także do klimatu poszczególnych piosenek i arii, co uczyniło z koncertu swoisty pokaz mody.

Madame Brodzińska, jak sama podkreśla, bardzo ceni sobie współpracę z muzykami, prezentującymi rozmaite gatunki i umiejętności. Do swojego krynickiego koncertu zaprosiła zatem utalentowanego wokalistę młodego pokolenia, Marcina Jajkiewicza, który zaprezentował się w repertuarze musicalowym („Upiór w Operze”), a także piosenkach Franka Sinatry i Elvisa Presley’a, które w jego interpretacji brzmią świeżo, promiennie i wprawiają w pozytywny nastrój, w dawce porównywalnej do czaru wstępów Michaela Buble. Obok niego, na scenie pojawił się Bogdan Kierejsza, skrzypek o urodzie amanta, błyskotliwym dowcipie, a przede wszystkim godnej pozazdroszczenia wirtuozerii, z jaką wyczarowuje karkołomne nieraz, muzyczne perły i brylanty. Każdy występ Bogdana Kierejszy to prawdziwy ogień na scenie i solidna dawka adrenaliny połączona z showmańską brawurą. Z kolei nutę nostalgii wniósł na scenę akordeonista Wiesław Prządka, przenosząc widzów w świat zamglonych, paryskich uliczek po zmierzchu. Zagrała także orkiestra, której młodzieńczą werwę i umiejętność zabawy dzwiękami, podziwiam od lat: Krakowska Młoda Filharmonia pod kierownictwem Tomasza Chmiela. Muzykom na scenie towarzyszyła para tancerzy, Hanna i Michał Kolano, którzy byli miłym dodatkiem wizualnym.

Trzymając się maksymy, że muzyka czyni dobro, nie tylko będąc nośnikiem wyższych idei, wzniosłych uczuć, kanwą do snucia opowieści o czasach minionych, burzliwych romansach, chwalebnych poświęceniach, lecz także wyzwalającą endorfiny, piękną rozrywką, koncert „Grażyna Brodzińska i jej goście” doskonale wypełnił swoje zadanie. Sama artystka podkreśla w wywiadach, iż jej celem jest wyrwanie widzów z monotonnej codzienności i przeniesienie ich na trzy godziny do barwnego, radosnego świata. Tak też było i w Krynicy, gdzie Madame Brodzińska jest zawsze serdecznie witana, podziwiana i oklaskiwana tak gorąco, że mogłaby nie schodzić ze sceny.

Próba do gali „Wiedeń dla Kiepury” – fotorelacja. 52. Festiwal im. Jana Kiepury w Krynicy.

Tak wyglądały przygotowania do gali finałowej 52. Festiwalu im. Jana Kiepury w Krynicy- Zdroju.

Soliści: Isabel Seebacher, Elisabeth Schwarz, Jeffrey Treganza, Vincent Schirrmacher
Klarnet: Thomas Lukschander
Orkiestra: Wiener Opernball Orchester
Dyrygent: Uwe Theimer
Prowadzenie: Jerzy Snakowski

Przygotowanie koncertu: Profesor Ryszard Karczykowski

Wiedeńscy czarodzieje. O koncercie „Wiedeń dla Kiepury”. 52. Festiwal im. Jana Kiepury w Krynicy.

To jak nieoczekiwanie spotkać dawną miłość. Taką, która z upływem czasu nie zwiędła, nie utraciła czaru – przeciwnie – nabrała jeszcze bardziej intensywnych kolorów, niczym dojrzewające w słońcu owoce. Jej rysy wypiękniały i wyszlachetniały. Tak właśnie poczułam się, gdy po latach na krynicki deptak powróciło widowisko plenerowe wieńczące Festiwal im. Jana Kiepury.

Można przyjąć, że to efekt nostalgii. Nostalgii do czasów, gdy dopiero zaczynałam moją przygodę z operą i operetką – ponad 20 lat temu. Właśnie tu, w Krynicy. Gdy dyrektorem Festiwalu im. Jana Kiepury był niezastąpiony Bogusław Kaczyński, a na scenie błyszczały takie osobowości sceniczne, jak Krystyna Tyburowska, Wanda Polańska, Grażyna Brodzińska, Jan Wilga i wielu innych, legendarnych za życia, polskich śpiewaków.
To właśnie koncerty plenerowe najwyrazniej zapisały się w mojej pamięci. Zasłuchane tłumy zgromadzone na deptaku, Muszla Koncertowa i neorenesansowy Stary Dom Zdrojowy w blasku kolorowych żarówek, w powietrzu lekki wieczorny chłód u schyłku lata, a na scenie – walce, czardasze, arie szampańskie, arie ze śmiechem… Czysta magia.

Magia powróciła wraz z 52. edycją festiwalu. Na największej w historii tego wydarzenia, plenerowej scenie, pod hasłem „Wiedeń dla Kiepury”, zabrzmiała muzyka nie tylko niezwykle ważna w międzynarodowej karierze Jana Kiepury, lecz także ukochana przez Bogusława Kaczyńskiego – operetka. W tych niezwykłych okolicznościach, małe uzdrowisko położone w malowniczym Beskidzie Sądeckim przeistoczyło się na jedną noc w dystyngowaną, wiedeńską, operetkową scenę.

Orkiestra Wiener Opernball Orchester pod dyrekcją Uwe Theimera to niewątpliwie główni cudotwórcy czarownej atmosfery tamtego wieczoru. Filar podtrzymujący wysoki poziom koncertu. Wirtuozeria, lekkość, gracja i smak, w każdym dzwięku, przywodziły na myśl nie tylko namiętnie wysłuchiwane przeze mnie koncerty noworoczne Filharmoników Wiedeńskich, lecz także stare płyty analogowe z muzyką Straussa, których słuchałam przed laty w domu mojej babci. Któż nie zna i któż nie słyszał w swoim życiu dziesiątki, a nawet setki razy walca „Nad pięknym modrym Dunajem”? Dzięki wykonaniu Wiener Opernball Orchester można było zamknąć oczy i przenieść się prosto do Wiener Musikverein. Chociaż, sceneria krynickiego deptaku stała się wówczas wcale nie mniej atrakcyjną. Każdy instrumentalny utwór, czy to uwertura do „Nocy w Wenecji”, czy walce z „Księżniczki Czardasza”, uskrzydlały dusze zasłuchanej publiczności.

Solistów można porównać do klejnotów lśniących w diademie, jaki tworzyła orkiestra. Dwa soprany i dwóch tenorów – każde z nich imponuje nie tylko siłą i szlachetną barwą głosów, lecz także eleganckim, teatralnym lecz niewymuszonym, pełnym wdzięku ruchem scenicznym. W aparycji emanująca dystyngowanym chłodem, niczym Elina Garanca, Isabel Seebacher, zachwyciła zwłaszcza w „Czardaszu Hrabiny Maricy” z operetki Imre Kalmana. Było to zupełnie inne wykonanie, niż te ogniste, płomienne, pełne wręcz cygańskiego temperamentu, do których przyzwyczajona jest polska publiczność. Jednak wcale nie mniej zjawiskowe. Elisabeth Schwarz zaskoczyła i rozbawiła jako „Krysia z poczty” z „Ptasznika z Tyrolu” Zellera, gdy w czapce listonosza i z wielką, skórzaną torbą, przewieszoną przez jej amarantową suknię, wkroczyła pomiędzy publiczność, rozdając listy. Jeffrey Treganza porwał wykonaniem najsłynniejszego przeboju w dorobku Jana Kiepury, „Brunetki, blondynki”, zaśpiewanego nie tylko z humorem, ale przede wszystkim, imponującą, niemal bezbłędną polszczyzną. Zakończył utwór w towarzystwie Vincenta Schirrmachera udowadniając, że „trzech tenorów” to żadna konieczność, bo na krynickiej scenie czasami wystarczy dwóch. Aż dwóch, gdyż ich głosy na pewno słyszeli kuracjusze aż w Patrii, jeśli nie dalej.

A zatem „Hrabina Marica”, „Ptasznik z Tyrolu”, a także „Kraina uśmiechu”, „Księżniczka Czardasza”, „Noc w Wenecji”, „Orfeusz w piekle”, „Zemsta nietoperza”, „Wesoła wdówka”, „Wiedeńska krew” – muzyka z tych operetek zawładnęła krynickim deptakiem tej wyjątkowej, czarownej nocy.
Swoje zaklęcie niezwykle skutecznie rzucił klarnecista Thomas Lukschander, wykonując Czardasza Rozalindy z „Zemsty nietoperza”. Był to czardasz bez słów. Niebanalna odmiana. Wsłuchując się bowiem w śpiewany przez solistki tekst: „Piosnka daleka, choć sercu tak bliska /Z oczu wyciska gorące łzy /Dawna melodia, melodia tęskliwa /Mnie wzywa ojczyzna ma. /To ty, ojczyzno ma”, oczywistym jest, że to w istocie pieśń patriotyczna. Sam tekst, pozbawiony melodii, brzmi patetycznie, nostalgicznie, czasami groznie i smutno: „Ogień, wojna, krew, to nasz węgierski śpiew”. Ale na pewno nie uwodzicielsko, a przecież właśnie taki erotyczny czar niesie ze sobą muzyka. Klarnecista grał ze zmysłową wirtuozerią, pieszcząc każdym dzwiękiem i pobudzając do ekstatycznego drżenia. Czy Strauss mógł przypuszczać, że jego kompozycja stanie się takim afrodyzjakiem?

Na scenie tamtego wieczora był jeszcze jeden magik. Olbrzymia wiedza operowa i operetkowa, elegancja, bezbłędna dykcja, wyważone poczucie humoru, trochę diabelski, a trochę arystokratyczny image – czy można sobie wyobrazić lepszego prowadzącego, niż Jerzy Snakowski? Organizatorzy każdego koncertu, który prowadzi, mogą poszczycić się prawdziwym szczęściem. Ponieważ konferansjerka Snakowskiego jest po prostu wzorcowa. To wielka sztuka, pięknie mówić o operze i operetce (nie o sobie!), a jednocześnie zaciekawić, przekazać wiedzę, nie zanudzić, czasem rozbawić i, no właśnie, oczarować. Jerzy Snakowski jest niczym mistyk, guru, który wciąż pozyskuje sobie nowych wyznawców, zakochanych w muzyce klasycznej. Z pewnością wielu spośród krynickiej publiczności dołączyło do nich i tym razem.

„Wiedeń dla Kiepury” to koncert, po wyjściu z którego można stać się lepszym człowiekiem. Który pokazał, co to znaczy ulec magii muzyki i magii słowa. Bo zarówno muzyka sama w sobie, jak i opowiadanie o niej, potrafi uwznioślić, uduchowić, rozgrzać zmysły, popatrzeć na świat i drugiego człowieka poprzez różowe okulary i odepchnąć negatywne myśli gdzieś daleko, poza naszą świadomość.
Szczególne wyrazy wdzięczności należą się Profesorowi Ryszardowi Karczykowskiemu, dzięki któremu wiedeńscy artyści wystąpili na 52. Festiwalu im. Jana Kiepury. Oby więcej takich koncertów w kolejnych latach!

„Uśmiechnij się z Kiepurą” – fotorelacja. 52. Festiwal im. Jana Kiepury w Krynicy.

Niewątpliwą atrakcją Festiwalu im. Jana Kiepury w ostatnich latach jest happening pomysłu Łukasza Lecha pod tytułem „Uśmiechnij się z Kiepurą”. Każdego dnia festiwalu, o stałej godzinie, na krynicki deptak ciągną tłumy by podziwiać Jana Kiepurę, który wraz z małżonką Martą Eggerth, przeniósł się w czasie z dwudziestolecia międzywojennego, kiedy był u szczytu kariery i przyjechał do nich pięknym, zabytkowym samochodem.

To doskonały pomysł, by muzyka, nie tylko operowa, wyszła do ludzi. By stała się dostępna dla każdego, na wyciągnięcie ręki i nadstawienie ucha. W 2018 roku spotkania z legendarnymi Janem i Martą zostały uświetnione przez odwiedzających ich gości, a byli to m.in. Eugeniusz Bodo, Pola Negri, Jadwiga Smosarska, a nawet sam Marszałek Józef Piłsudski. To lekcja historii i edukacja muzyczna poprzez zabawę, wszystko oczywiście na żywo.

W role Jana Kiepury i Marty Eggerth wcielają się śpiewacy operowi. W tym roku muzycznych wrażeń przez cały tydzień dostarczali tenor Łukasz Gaj jako Jan oraz sopranistka Ewelina Szybilska jako Marta. Oboje są solistami m.in. Opery Śląskiej i Opery Krakowskiej, a prywatnie, podobnie jak słynna para śpiewaków – małżeństwem. Towarzyszyli im artyści polskich i zagranicznych teatrów muzycznych, m.in. Katarzyna Mackiewicz, Jakub Oczkowski czy Marcin Jajkiewicz. Grała Krynicka Orkiestra Zdrojowa pod batutą Mieczysława Smydy. Artystów swoim samochodem woził pan Władysław Płaczek, natomiast spotkania prowadził Łukasz Lech.

Koncert „Ave Maria” – fotorelacja. 52. Festiwal im. Jana Kiepury w Krynicy.

13 sierpnia 2018 roku, w krynickim Kościele Zdrojowym odbył się wzruszający, mistyczny, urzekający pod względem wykonań muzycznych koncert. Program składał się wyłącznie z utworów „Ave Maria” autorstwa różnych kompozytorów: Verdiego, Piazolli, Belliniego, Dvoraka, Gomeza, Mascagniego, Gounoda, Schuberta.

Zaśpiewali soliści: Katerina Hebelkova (mezzosopran) i Krzysztof Dekański (bas). Zagrała orkiestra Wiener Solisten Orchestra pod dyrekcją Piotra Gładkiego. Słowo: Elżbieta Gładysz.

52. Festiwal im. Jana Kiepury w Krynicy-Zdroju.

 

 

Koncert „Aria dla Krynicy” – fotorelacja. 52. Festiwal im. Jana Kiepury.

15 sierpnia 2018 roku, w ramach 52. edycji Festiwalu im. Jana Kiepury w Krynicy Zdroju, odbył się koncert zorganizowany przez Krakowskie Stowarzyszenie Miłośników Opery „Aria”. W programie znalazły się arie i duety z oper takich kompozytorów, jak: Czajkowski, Massenet, Bizet, a nawet Meyerbeer (aria Vasco da Gamy z „Afrykanki”), jak również Mozart, Rossini, Bellini, Leoncavallo, czy Verdi (jedną z nich była rzadko wykonywana podczas koncertów aria Eboli „O don fatale” z „Don Carlosa”). Na bis nie mogło zabraknąć największego operowego przeboju na głos tenorowy, „Nessun dorma” z „Turandot” Pucciniego.

Zaśpiewali soliści: Katerina Hebelkova (mezzosopran), Mari Moriya (sopran), Luis Chapa (tenor), Hubert Zapiór (baryton), z towarzyszeniem orkiestry Wiener Solisten Orchester oraz Chóru Mieszanego „Fresco”. Za pulpitem dyrygenckim stanął Jaroslav Kyzlnik.

Koncert poprowadzili Elżbieta Gładysz (Prezes Stowarzyszenia „Aria”) oraz Maciej Miecznikowski.

Dać się porwać czardaszowi. Koncert „Czardaszem przez Operetkę”. 52 Festiwal im. Jana Kiepury w Krynicy

A gdyby tak rzucić wszystko i… ruszyć do czardasza? O, jakże piękniejszy wydałby się wtedy świat!

Z takiego założenia wyszli organizatorzy i reżyser koncertu „Czardaszem przez operetkę” na 52. Festiwalu im. Jana Kiepury w Krynicy Zdroju. Koncert przygotował, wyreżyserował i poprowadził Łukasz Lech – wielki miłośnik operetki i popularyzator tej na pozór lekkiej i przyjemnej w odbiorze, a w rzeczywistości karkołomnie trudnej w wykonaniu, sztuki teatralnej.
Operetka to synteza teatru we wszystkich jego odcieniach – zatem to nie tylko muzyka i wokal, na których opiera się teatr muzyczny, lecz także taniec, choreografia, aktorstwo oraz humor. Bo przecież operetka powstała by cieszyć, wywoływać uśmiechy i dodawać szczypty koloru do szarości codziennej egzystencji.

Udało się to wszystko osiągnąć w koncercie „Czardaszem przez Operetkę”. Czardasze zdominowały krynicką scenę, wyselekcjonowane z dzieł operetkowych, takich jak: „Księżniczka Czardasza”, „Baron Cygański”, „Zemsta Nietoperza”, „Hrabina Marica”, „Wiktoria i jej huzar”.

Poza wykonaniami wokalnymi, w programie zabrzmiały także te instrumentalne – odtańczone przez Balet Cracovia Danza i Zespół Tańca Artystycznego „Miniatury”, a także zagrane na skrzypcach. Ich struny rozgrzał do czerwoności Bogdan Kierejsza, brawurowym wykonaniem Czardasza Montiego. To artysta, który wkłada w grę na instrumencie całą duszę i poświęca się jej bez reszty, a każdy jego występ jest prawdziwym widowiskiem.

Lecz czymże byłby koncert operetkowy bez znakomitych śpiewaków?
Katarzyna Mackiewicz to diva, o której powinni marzyć reżyserzy i do której powinna wzdychać publiczność. Gdy pojawia się na scenie, rzuca czar nie tylko przepiękną barwą głosu, lecz każdym gestem, spojrzeniem, ruchem tanecznym. Jej „Czardasz Rozalindy” z „Zemsty Nietoperza” wykonany solo, bez udziału baletu i statystów, był prawdziwą perłą. Czarną perłą, jak suknia artystki podczas tegoż wykonania.
Wiele dziewczęcego uroku i wręcz cygańskiej tajemniczości wniosła na scenę Ewelina Szybilska. Solistka Opery Śląskiej, zarówno w solowych wykonaniach, jak i w duetach, prezentuje się i brzmi wdzięcznie, naturalnie, subtelnie, kobieco. Jej przejmującą arię Saffi z „Barona Cygańskiego”, zaśpiewaną z talią kart w dłoniach, zapamiętam na długo.
Nie zawiedli także soliści. Tenor Jakub Oczkowski bez wątpienia w operetce czuje się jak ryba w wodzie. Obserwując swobodę jego scenicznych występów, nie sposób nie zauważyć, że artysta wówczas doskonale się bawi i w wir tej zabawy wciąga publiczność.
Tenor Łukasz Gaj jest już nieco bardziej wyważony i ekspresyjnie oszczędny w swych kreacjach scenicznych. Jednak prezentuje się bardzo dostojnie, elegancko i porusza się po scenie ze swoistym arystokratycznym szykiem.
W tym roku na Festiwalu im. Jana Kiepury debiutuje młody tenor Sławomir Naborczyk. Jego piękna barwa głosu, wielkie ambicje i zaangażowanie pozwalają żywić nadzieję, że usłyszymy go na jeszcze wielu krynickich festiwalach w nadchodzących latach.
Prawdziwą wisienką na torcie i prawdopodobnie najlepiej przyjętą przez publiczność parą wykonawców okazali się goście z Węgier – młodziutka Aisha Kardffy (rocznik 1999!) i Peller Károly, soliści Operetki w Budapeszcie. Ich widowiskowe wykonania arii w ich rodzimym języku, połączone z zapierającymi dech, wręcz akrobatycznymi popisami tanecznymi, podgrzały temperaturę w i tak już dusznym i gorącym wnętrzu Pijalni Głównej.

Całość poprowadził Łukasz Lech – serce i mózg tego koncertu, z towarzyszeniem Magdaleny Drohomireckiej. Podczas zapowiedzi wspominali Martę Eggerth, której to koncert został zadedykowany. Opowieści i anegdoty o żonie patrona festiwalu ubogaciły fragmenty archiwalnych nagrań z filmów i recitali z jej udziałem, wyświetlane na ekranie. Dzięki cudom współczesnej techniki, głos Marty Eggerth zabrzmiał dla krynickiej publiczności ponownie.
Zagrała orkiestra Wiener Solisten Orchestr pod dyrekcją Piotra Gładkiego.

Publiczność bez wątpienia dała się porwać. Po takim koncercie aż chciało się wstać i z radością ruszyć do czardasza. Bo, jak zaśpiewali artyści w finałowym utworze z „Księżniczki Czardasza”, „Joj maman”, „życie krótkie”, więc „precz ze smutkiem”.

Gala Finałowa 51. Festiwalu im. Jana Kiepury w Krynicy – fotorelacja

51. edycja słynnego na całą Polskę, a także poza nią, Festiwalu im. Jana Kiepury w Krynicy Zdroju zakończyła się 19 sierpnia 2017 roku galą finałową z udziałem najlepszych polskich śpiewaków.

Przygotowujący program koncertu Profesor Ryszard Karczykowski zadbał o to, by publiczność mogła wysłuchać zarówno arii z oper (Stanisław Moniuszko, Georges Bizet, Giuseppe Verdi w pierwszej części), jaki i nieco lżejszy repertuar, czyli operetka i musical (m.in. Leonard Bernstein, Bronisław Kaper, Franz Lehar w części drugiej).

Wystąpili znakomici soliści: Edyta Piasecka (sopran), Joanna Moskowicz (sopran), Małgorzata Walewska (mezzosopran), Tomasz Kuk (tenor), Emil Ławecki (tenor), Wojciech Sokolnicki (tenor), Leszek Skrla (baryton).

Zagrała Polska Orkiestra Sinfonia Iuventus pod batutą maestro Janusza Przybylskiego.

308