Życie jest iluzją. „Hrabina” w Operze Bałtyckiej w Gdańsku.

„Tylko człowiek płytki nie ocenia po wyglądzie. Prawdziwy sekret tego świata jest widzialny, nie niewidzialny.” (Oscar Wilde, „Portret Doriana Gray’a”)

Wilde posłużył się paradoksem, uwypuklając salonowy sposób myślenia. Także Moniuszkowska Hrabina wyznawała taką właśnie filozofię: jesteś kimś tylko wtedy, gdy odpowiednio wyglądasz. Dbała przede wszystkim o to, by skupiać na sobie wzrok każdego, od adoratorów i wielbicieli, po kpiących z niej pod nosem antagonistów. Nic więc dziwnego, że Stanisław Moniuszko uczynił ją tytułową bohaterką swojej skomponowanej w 1859 roku operowej farsy. Miała ona z założenia ukazywać wytworne warszawskie towarzystwo w krzywym zwierciadle, w contrze do tradycji staroszlacheckiej. Motyw fraczka i kontusza pojawia się u Moniuszki wielokrotnie, chociażby w jego najsłynniejszym dziele, napisanym kilka lat pózniej „Strasznym Dworze”. Okraszona wyraznym podtekstem politycznym „Hrabina” jest zatem metaforycznym obrazem konfliktu dwóch stron: państwa zamożnego, dumnego, lecz bezczynnego, pochłoniętego czarem zbytku oraz państwa poważnego, przywiązanego do dziedzictwa narodowego, wręcz konserwatywnego.
Biograf kompozytora Bolesław Wilczyński tak podsumował tę trzyaktową operę buffa: „”Hrabinę” odznaczają rysy ironii i satyry; lecz nie jaskrawe, a chociaż wypukłe, to nie znamionami ciętości, szyderstwa i goryczy, lecz odcieni delikatnych i sympatyi szczerej, czem przejęty, mistrz roztoczył prześliczne humoru polskiego barwy.”

Rzadko wystawiana „Hrabina” (ostatnio ponad 10 lat temu w Teatrze Wielkim w Łodzi) została wskrzeszona i odświeżona przez Operę Bałtycką w Gdańsku w ramach obchodów Roku Moniuszkowskiego. Premiera odbyła się dokładnie w dniu 200 urodzin kompozytora, 5 maja 2019 roku. Reżyserii podjęła się ikona polskiego kina i teatru, Krystyna Janda, która kilka lat temu z niemałym sukcesem wyreżyserowała na łódzkiej scenie „Straszny dwór”. O ile była to produkcja bardzo tradycyjna w formie przekazu wizualnego, tak „Hrabina” zaskakuje nieszablonową, nowoczesną inscenizacją.

Jak uatrakcyjnić napisaną ponad 150 lat temu operę buffa? Wpuścić do niej kropelkę barwnego, niezawodnego kiczu. Robią to reżyserzy jak świat długi i szeroki i chyba już każdy w miarę obeznany w temacie widz przywykł do tego jakże modnego ostatnio zabiegu. Czasem sprawdza się on na scenie wręcz wyśmienicie, innym razem pozostawia po sobie tylko niesmak i zniechęca do opery. Jak było w przypadku „Hrabiny” w reżyserii Krystyny Jandy?

Tak jak Jeremi Przybora stworzył w Kabarecie Starszych Panów postać Dosmucacza, który zaczepiał przechodniów z pytaniem „Dosmucić?”, tak Krystyna Janda, biorąc na warsztat „Hrabinę”, postanowiła całą historię „dośmieszyć”. Otrzymujemy zatem pokazną dawkę komizmu.

W pierwszym i drugim akcie widzimy przestrzeń sceniczną całkowicie wypełnioną scenografią, chórzystami, statystami, czy zagracającymi ją wręcz elementami dekoracji. Wkraczamy w przejaskrawiony, przeintensyfikowany wizualnie świat absurdu, projektu Weroniki Karwowskiej (scenografia i kostiumy). Teoretycznie współczesny, bo tłem wydarzeń jest centrum handlowe (osobiście nigdy nie zaakceptuję użycia w tym kontekście słowa „galeria”, które mi, plastykowi, kojarzy się przede wszystkim z malarstwem i rzezbą). Współczesne „ruchome” schody, projekcje multimedialne prezentujące wystawy sklepowe, poniewierające się po bokach sceny, porzucone wózki na zakupy, to trochę zbyt wiele w okolicznościach, gdy kostiumy bohaterów są wręcz spektakularne. Złoto, czerń, biel, gigantyczne kokardy, falbany, fikuśne kapelusze, ale nie jak na pikniku u królowej angielskiej, lecz raczej jak żywcem wyjęte ze zblazowanego, komercyjnego pokazu mody. To obraz pogrążonej w materialistycznym zaślepieniu, warszawskiej socjety. Wśród nich wyróżnia się zwłaszcza kipiący jaskrawą czerwienią kostium tytułowej Hrabiny, na który w drugim akcie składa się tandetnie zdobiona suknia z gigantycznym trenem i turban ze złotym porożem. Przezabawny jest też strój jej adoratora Dzidziego, skąpanego od stóp do głów w niebieskościach, włącznie z jego brodą. Jest tu zatem dosłownie wszystko: futra, pióra, peruki, złote łańcuchy, finezyjnie udrapowane lśniące tkaniny, brosze, perły i frędzle. Ponieważ bohaterowie mają bawić nie tylko humorem sytuacyjnym i werbalnym, lecz także samym wyglądem.
W contrze do bywalców warszawskich salonów jest postać starego Chorążego w tradycyjnym szlacheckim kontuszu oraz jego wnuczka Bronia, przyodziana w strój ludowy, niczym lalka z cepelii. W trzecim akcie głowę dziewczyny zdobi wianek polnego kwiecia, zaś jej sylwetka wśród kobierców czerwonych maków tworzy miły dla oka, sielski, rustykalny obrazek.
Tylko postać Kazimierza, głównego amanta, ukazana jest skromnie. Jego kostiumy praktycznie niczym się nie wyróżniają, są stonowane i proste. Ma to wymiar symboliczny, gdyż bohater reprezentuje przede wszystkim wartości duchowe natury romantycznej.

Wśród solistów prym wiedzie Monika Świostek w partii tytułowej. Zachwyca, wręcz wbija w fotel i rzuca na kolana mocnym wokalem, interesującą barwą głosu, majstersztykiem interpretacyjnym. Samochwalcza aria „Suknio coś mnie tak ubrała”, czy nasycona goryczą porażki „Zbudzić się z ułudnych snów” w jej wykonaniu to prawdziwe perły. Jej Hrabina jest taka, jaka powinna być: wyniosła, dumna, zblazowana i zapatrzona w siebie. A przy tym rozczulająco zabawna i pomimo pozbawionej samokrytyki, władczej postawy, budzi sympatię widza.
Partnerujący jej tenor Łukasz Załęski w partii dość oszczędnego w geście Kazimierza urzeka słoneczną barwą głosu i wzrusza pięknym wykonaniem arii, zwłaszcza „Od twojej woli” z pierwszego aktu. Kazimierz w jego interpretacji, choć stara się o względy Hrabiny, wyraznie odstaje od warszawskiej socjety i czuje się nieswojo wśród salonowego blichtru. Pokazuje to chmurnym obliczem, które rozjaśnia się dopiero w trzecim akcie, w wiejskiej scenerii.
Absolutnie groteskową postać zniewieściałego bawidamka i bankietowego wodzireja stworzył na scenie Rafał Żurek jako Zdzisław, zwany Dzidzim. Solista miał tu spore pole do popisu, nie tylko wokalne, ale i aktorskie, umiejętnie wykorzystując swoje poczucie humoru. Bawi do łez zwłaszcza w trzecim akcie, wykonując popisowy taniec z parasolką, będący swoistą parodią „Deszczowej piosenki” podczas swojej arietty „Po co się to myśl natęża”.
Młoda mezzosopranistka Katarzyna Nowosad jako Bronia wygląda zjawiskowo w warkoczach i wianku na głowie, a także zjawiskowo śpiewa. Jest wręcz idealną interpretatorką tak bliskich sercu Moniuszki piosnek z ludowymi naleciałościami, m.in. nostalgicznej „Gdy mi kto z boku wspomni Kazimierza” z aktu trzeciego.
Praktycznie każdy z bohaterów jest wyrazisty i przykuwa uwagę. Dominik Kujawa jako rubaszny Podczaszyc, Robart Ulatowski w partii statecznego Chorążego, czy obdarzona przepięknym sopranem koloraturowym Joanna Moskowicz jako ekstrawagancka panna Ewa.

Orkiestrę poprowadziła maestra Monika Wolińska, odrobinę zbyt spokojnie, co jest jednak zrozumiałe po wielu dniach intensywnych prób. Zdołała jednak uwypuklić lekkość i przejrzystość uwertury z elementami walca oraz tak istotne w Moniuszkowskiej partyturze rytmy poloneza i mazura, nadając im właściwego dla nich, żywiołowego brzmienia.

Gdańska „Hrabina” ma jedno dominujące przesłanie: że życie jest iluzją. Pokazuje bohaterów uwikłanych w kult wyglądu. Ich świat nie jest prawdziwy, tak jak ich uczucia i wzajemne relacje. Rządzi nimi powierzchowność i narcyzm, chęć nieustannego, nachalnego ekshibicjonizmu i głód przyciągania uwagi. Reżyserka celnie wypunktowała te wady społeczeństwa, także współczesnego, egzystującego w kulturze obrazkowej. Gdzie chęć pokazania się jest silniejsza niż zasady moralne, ochrona prywatności własnej i bliskich, niż bycie fair w stosunku do tych, których kochamy. Hrabina jest alegorią współczesnej celebrytki. Ileż to tak zwanych „znanych twarzy” w obecnych realiach próbuje uczynić medialne zjawisko na skalę całego kraju z tak prozaicznych a jednocześnie intymnych rzeczy, jak ich związki, zaręczyny, czy planowanie dziecka. Spektakl Opery Bałtyckiej dosadnie kpi z takiej postawy. To gorzka satyra na ludzką próżność. Gorycz wyrażona w całej palecie barw. To „Hrabina” na miarę naszych czasów, dla publiczności będąca jednocześnie przestrogą oraz wyśmienitą zabawą.

Przypowieść o emocjonalnym kalectwie. „Thais” w Operze Bałtyckiej w Gdańsku.

„Usta chcą pocałunku / A modlą się do złamanego kamienia. (…) Na oślep szukamy / Nieufni i niemi / Na żwirach zgromadzeni pod opuchłą rzeką / Na zawsze niewidomi” (T.S. Eltiot, „The Hollow Men”, w przekładzie Czesława Miłosza)

Z uporem i na oślep, krocząc ścieżką jedynej według siebie słusznej idei, bohaterowie opery „Thais” Julesa Masseneta są niczym wędrowcy, usiłujący z zawiązanymi oczami wydostać się z labiryntu. Patrzą, lecz nie widzą, dotykają, lecz nie czują, mówią, lecz pozostają niemi. Nie zauważają bliskości. Bliskości, która jako jedyna mogłaby nadać ich życiu sens, naprawdę ich uszczęśliwić i wyzwolić z potrzasku własnych ograniczeń.
Opera o trudach nawiązywania relacji, jaką niewątpliwie jest „Thais”, stanowi ogromne reżyserskie wyzwanie. Wyzwanie w przeniesieniu na scenę intymności o ogromnym natężeniu emocjonalnym. Czy sprostała mu inscenizacja Opery Bałtyckiej w Gdańsku w reżyserii Romualda Wicza-Pokojskiego?

Gdy Jules Massenet pracował nad „Thais” (prapremiera w 1894 roku), panowała moda na orientalizm. Opera jest zatem odzwierciedleniem fascynacji dziewiętnastowiecznych europejskich kompozytorów kulturą krajów egzotycznych. Chiny, Indie, Palestyna, to powszechne w epoce fin de siecle tematy dzieł artystycznych, nie tylko operowych, lecz także malarskich (sięgali po nie m. in. Jacques Luis David, Eugene Delacroix, William Holman Hunt, Jean Auguste Dominique Ingres, Lord Frederic Leighton, Henryk Siemiradzki).
Akcja opery „Thais” rozgrywa się w Egipcie, w czwartym wieku naszej ery i opiewa losy Taidy, aktorki i kurtyzany z Aleksandrii, pięknej niczym sama Kleopatra, zmysłowej kusicielki, której żaden mężczyzna nie był w stanie się oprzeć. Manuskrypt „Legenda Aurea” z siódmego wieku naszej ery opisuje ją jako grzesznicę nawróconą na świętą. W 1890 roku poeta i powieściopisarz Anatole France przekształcił imię heroiny z „Taida” na „Thais” i uczynił ją bohaterką powieści, która zainspirowała Masseneta do napisania opery.

Na scenie Opery Bałtyckiej nie widzimy jednak najdrobniejszego śladu egzotyki. Reżyser Romuald Wicza-Pokojski zdecydował się pozbawić dzieło historycznych naleciałości, uczynić je uniwersalnym. Nadrzędnym pierwiastkiem jest zatem dramat psychologiczny rozgrywający się pomiędzy dwójką głównych bohaterów – rozwiązłą Thais i pragnącym nawrócić ją, chrześcijańskim mnichem Atanaelem – ich skomplikowana relacja oraz muzyka Masseneta.

Niestety surowość i minimalizm, zarówno scenograficzne, jaki i kostiumologiczne, nie pozwalają doszukać się w gdańskiej inscenizacji żadnego punktu odniesienia. Bohaterowie, choć ubrani i ucharakteryzowani bardzo współcześnie, są jakby poza czasem, a także poza miejscem. Może to nieco dziwić, gdyż za stronę wizualną spektaklu odpowiada bardzo kreatywna młoda artystka, Alicja Kokosińska, której dopracowana w każdym detalu scenografia zdobi chociażby krakowskiego „Don Pasquale” (premiera w 2016 roku). Jednakże schematyczność i prostota scenografii do „Thais” jest, jak mniemam, realizacją koncepcji reżysera. Widz musi więc, chcąc nie chcąc, uruchomić wyobraźnię, gdyż nie da się nie zauważyć, jak silnie nakreślone jest w libretcie miejsce akcji – Aleksandria. Śpiewa o niej chociażby protagonista Atanael w monologu „Voila donc la terrible cité!” z pierwszego aktu.
Jedynie żywa scenografia, uformowana z ludzkich ciał – poruszającego się zmysłowo i lubieżnie, nastrojowo oświetlonego baletu, jest elementem ciekawym wizualnie i wielce kreatywnym, współgrającym z klimatem całej historii.

Głównym bohaterem jest tu zdecydowanie muzyka. Energia, temperament, doświadczenie i ogromna wrażliwość dyrygenta Jose Maria Florencio wydobywają z orkiestry to, co najlepsze. Gdzie trzeba, muzyka brzmi radośnie i uroczyście, innym razem lirycznie i słodko, to znów namiętnie i porywczo. To ona nadaje kształt niebezpiecznej opowieści o starciu dwóch sił, duchowości i cielesności, reprezentowanych przez nieprzeciętnego mężczyznę i nieprzeciętną kobietę.

Tymczasem, czy emocje, tak silnie zarysowane w libretcie, udało się przekazać ze sceny?
Marcelina Beucher jako Thais prezentuje się wręcz wzorcowo. Jest młodą śpiewaczką o niemałym już doświadczeniu, zniewalającej urodzie i przepięknym, lirycznym sopranie. Jej monolog z drugiego aktu „Ah! je suis seule, seule enfin!” urzeka od strony wokalnej i porusza aurą bolesnej samotności, którą solistka tworzy wokół siebie na scenie.
Wątpliwości może budzić natomiast więź emocjonalna pomiędzy dwójką głównych bohaterów. Thais Marceliny Beucher sprzed duchowej przemiany ma w sobie więcej posągowego chłodu, niż zmysłowego żaru. I tego żaru, najpierw tłumionego, zagłuszanego wiarą i rozsądkiem, a finalnie eksplodującego z rozpaczliwą siłą, nie pokazuje też Marcin Bronikowski jako Atanael. Choć z całą pewnością wokalnie jest to partia, w której solista całkowicie się odnajduje i słucha się go z największą przyjemnością. Aktorsko sprawia jednak wrażenie zbyt sztywnego i wycofanego, co ponownie może być efektem zamysłu reżysera. Suma summarum, w potężny ładunek emocji, od którego aż powinno drżeć powietrze pomiędzy parą protagonistów, trudno uwierzyć, zwłaszcza w drugim i pierwszym akcie. Odrobinę lepiej jest w trzecim, gdy Atanael przyprowadza Thais do klasztoru Albiny i zaczyna w nim kiełkować pierwiastek namiętności. Nagły strach w jego oczach, gdy zdaje sobie sprawę, że musi on rozstać się ze swą towarzyszką, Marcin Bronikowski pokazał bardzo naturalnie, sprawiając, że postać staje się bardziej ludzka, bliska nam samym.

Okrojoną z kontekstu historycznego „Thais” na scenie Opery Bałtyckiej można potraktować jak biblijną przypowieść. Główni bohaterowie są archetypami cielesności i duchowości, jednak każde z nich tkwi zamknięte we własnych ograniczeniach, z których zdaje sobie sprawę zbyt późno. Tak samo jak z faktu, iż w pełnowymiarowej miłości pomiędzy dwojgiem dorosłych ludzi nie sposób jest oddzielić duszę od ciała. Bo tylko synteza obu tych sfer prowadzi do szczęścia i spełnienia. W przeciwnym razie jesteśmy skazani na emocjonalne kalectwo, cierpienie duszy, którego nie zamaskuje umartwianie ciała. Tego uczy „Thais”, słodko-gorzka bajka dla dorosłych z morałem. Jest pełną muzycznego piękna i fabularnej goryczy lekcją miłości do drugiego człowieka i pokory wobec samego siebie.

 

 

 

Picou,_Henri_Pierre_-_The_Dressing_of_the_Favorite_-_1857
Henri Pierre Picou, „The Dressing of the Favorite” (1857)
Cleopatra_and_Caesar_by_Jean-Leon-Gerome
Jean-Léon Gérôme, „Kleopatra i Cezar” (1866)
Leighton_Light_of_the_Harem[2]
Lord Frederic Leighton, „The Light of Harem” (1880)

W krzywym zwierciadle. „Cyrulik Sewilski” w Operze Bałtyckiej w Gdańsku.

Stało się to, czego obawiali się wszyscy operowi konserwatyści. Bohaterowie najsłynniejszej opery Gioacchino Rossiniego zrzucili krezy, surduty ze złotymi guzikami, pończochy i lakierki, by przywdziać kowbojki, dresy, frędzle i… za długi, czerwony krawat. W Operze Bałtyckiej zdecydowano się na wystawienie prawdopodobnie najodważniejszej inscenizacji „Cyrulika Sewilskiego”, jaka powstała. Z jakim efektem?

Reżyserii podjął się słynący z kontrowersyjnych pomysłów Paweł Szkotak. Jego jawnie nawiązujący do stalinizmu „Oniegin” w Teatrze Wielkim w Łodzi sprzed dwóch lat, wzbudził wiele burzliwych dyskusji.
Tym razem reżyser poszedł o krok dalej. Gdański Cyrulik to śmiała farsa na relacje damsko-męskie osadzona we współczesnych Stanach Zjednoczonych. Tu nic nie jest grzeczne, wyważone, zachowawcze i upudrowane. Przeciwnie – na scenie od początku do końca panuje istne szaleństwo. Bohaterowie śpiewają stojąc na koszu na śmieci, wymachują bielizną, kijem golfowym i innymi nietypowymi dla opery rekwizytami, pojawia się różowy amerykański Cadillac, palmy, sztuczne psy z plastiku, orkiestra mariachi, a nawet witryny rodem z domów uciech. Kicz wylewa się ze sceny w tak potężnej dawce (co jest oczywiście zamierzone), że śmiało można by postawić pytanie, czy jego poziom osiągnął apogeum, czy też istnieją jeszcze granice, które nie zostały przekroczone.
Zdecydowanie nie jest to inscenizacja, w której należałoby doszukiwać się górnolotnego artyzmu. Otrzymujemy raczej niezbyt wysublimowany, dosadny humor rodem ze współczesnego kabaretu. Co nie oznacza, że nie sprawdza się on w operze buffa. Której celem, bądz co bądz, jest przede wszystkim bawić publiczność.

Wśród solistów najwięcej zainteresowania wzbudza postać doktora Bartolo, która wizualnie wykreowana jest na samego Donalda Trumpa. Ten śmiały zabieg miał na celu uwydatnienie i wyśmianie szowinistycznych cech bohatera. Podstarzałego playboya – megalomana brawurowo odegrał i zaśpiewał Dariusz Machej. Wykazał się nie tylko rewelacyjną formą wokalną, co pokazał zwłaszcza w karkołomnej arii „A un dottor de la mia sorte”, ale także wielkim poczuciem humoru. Jego Bartolo to Trump w krzywym zwierciadle – w geście, mimice, sposobie poruszania się. Wielkie brawa należą się artyście, który w swym scenicznym wizerunku nie bał się pójść na całość.

Edyta Piasecka jako Rozyna jest tu niekwestionowaną królową. Mistrzyni koloratur wprost rzuca na kolana perfekcją wykonań arii belcantowych, śpiewanych z prawdziwą lekkością. Nie ulega wątpliwości, że solistka potrafi wspaniale bawić się muzyką, dzięki czemu wykreowana przez nią bohaterka jest naturalna, swobodna i bliska współczesnej publiczności. Jej Rozyna to uosobienie wdzięku. Jest zadziorna, filuterna, pewna siebie, lecz także niepozbawiona cech prawdziwej damy, panny z dobrego domu, która szanuje samą siebie i pozostaje wierna swojemu sercu.

Figaro Łukasza Motkowicza to zakręcona synteza wielu postaci. Obserwując jego poczynania na scenie, nie wiadomo do końca, czy jest fryzjerem, wizażystą, stręczycielem, zwykłym „ziomalem” z blokowiska, czy tym wszystkim na raz. Pełen luz i nieustanne płatanie rozmaitych psikusów są jego wizytówką. Gdyby mógł być nią także śpiew, postać jeszcze bardziej zyskałaby na atrakcyjności.

Jednakże, to przede wszystkim muzyka jest klamrą domykającą tę niesłychanie bogatą paletę barw gdańskiego „Cyrulika”. Począwszy od jednej z najsłynniejszych uwertur świata (pierwotnie Rossini skomponował ją z myślą o operze „Elżbieta, królowa angielska”, jednak ostatecznie zmienił zdanie, z korzyścią dla „Cyrulika”, a także dla samej uwertury), poprzez szereg kwiecistych, brawurowych arii, z „Largo al factotum” czy „Una voce poco fa” na czele. Potrzeba sporej dozy temperamentu i jednocześnie ogromnego wyczucia, by grać Rossiniego i tym niewątpliwie wykazała się Orkiestra Opery Bałtyckiej pod batutą Jose Maria Florencio. Energia, spójność i płynność dzwięków były ucztą dla ucha, czystą przyjemnością słuchania, od uwertury aż do samego finału. Nadrzędnej roli muzyki w spektaklu nie odebrała ani nadmierna ilość statystów i rekwizytów na scenie, ani zbyt duże zamieszanie choreograficzne.

Co zatem jest problemem gdańskiego „Cyrulika”? Przede wszystkim fakt, iż odważna inscenizacja i bardzo dosłowne analogie do popkultury mogą wywołać szok, a nawet niesmak. By czerpać przyjemność z oglądania, potrzeba dużej otwartości i nastawienia przede wszystkim na rozrywkę. Jest to też niewątpliwie spektakl dla widzów dorosłych, ze względu na śmiały, a chwilami wręcz obsceniczny humor.
Jednak nie należy zapominać, iż „Cyrulik Sewilski” Rossiniego jest przede wszystkim komedią. I efekt komizmu został tu bezsprzecznie osiągnięty. W tym przypadku nie ma mowy o nudzie, którą serwuje wiele tradycyjnych inscenizacji. Spektakl Opery Bałtyckiej bawi, drażni, fascynuje, szokuje, wywraca do góry nogami standardowy system wartości. Wzbudza cały szereg rozmaitych emocji i na pewno nie pozwala o sobie zapomnieć, co działa zdecydowanie na jego korzyść.

 

Kurs ku zmianom. Inauguracja sezonu 2018/2019 w Operze Bałtyckiej.

Nad morzem atmosfera nigdy nie jest ustabilizowana. Klimat zmienia się jak w kalejdoskopie, raz urzeka łagodną ciepłą bryzą, by już po chwili zwalić z nóg lodowatym, arktycznym wichrem. Tak bywa również i w świecie sztuki. Gdańska opera ma za sobą wiele przejść. Sztormy, mielizny, dryfowanie po niespokojnych wodach, roszady w załodze, zmianę kapitana.
Jeśli Opera Bałtycka jest okrętem, to właśnie nabrała wiatru w żagle. Pokazał to już koncert inaugurujący sezon artystyczny 2018/2019.

Dyrektor Muzyczny Jose Maria Florencio ustawił poprzeczkę bardzo wysoko. Niezwykle różnorodny, szalenie ambitny program, zapowiedzi aż siedmiu nowych premier, w tym jednej baletowej („Giselle” Adolpha Adama, premiera już 13 pazdziernika 2018) i niesamowite tempo, adekwatne do brazylijskiego temperamentu dyrygenta. Czy Opera Bałtycka jest gotowa na tak potężny zastrzyk adrenaliny?

By grać i śpiewać Rossiniego, niezbędna jest silna iskra energii. „Cyrulik Sewilski” to pierwsza z planowanych premier operowych. Uwerturą z tego właśnie, najpopularniejszego dzieła Rossiniego, rozpoczął się otwierający sezon koncert. Maestro Florencio zdecydował, by to właśnie ta opera zdominowała tamten wieczór. Publiczność mogła usłyszeć koncertowe wykonania aż siedmiu fragmentów muzycznych! Z przewagą, oczywiście, najbardziej rozpoznawalnych arii.

Do wykonania partii Rozyny zaproszono Edytę Piasecką, prawdziwą mistrzynię tej scenicznej kreacji. Artystka ma za sobą bardzo udane role w Operze Krakowskiej czy Warszawskiej Operze Kameralnej. Już od pierwszych taktów „Una voce poco fa” widać i słychać, że Edyta Piasecka jest wymarzoną Rozyną – nie tylko śpiewa partie koloraturowe z prawdziwą wirtuozerią, lecz także ma pełną wdzięku prezencję, kokieteryjny uśmiech, łobuzerski błysk w oku i roztacza wokół siebie aurę stuprocentowej kobiecości. Co było także bardzo wyraziste w duecie z Tomaszem Rakiem – barytonem, wykonującym tamtego wieczoru właśnie m.in. partię tytułowego cyrulika, czyli Figara. Zaś jego solowej arii „Largo al factotum” towarzyszyło tak duże tempo, że był w stanie sprostać mu tylko doświadczony śpiewak. A takim artystą niewątpliwie jest Tomasz Rak. Poruszył i zachwycił także w partii Oniegina – kilka fragmentów tej opery znalazło się w programie koncertu.
Na scenę Opery Bałtyckiej powrócił czołowy tenor tego teatru, Paweł Skałuba. Zaprezentował się publiczności swojego rodzinnego miasta Gdańska w trzech wcieleniach: jako Cavaradossi z „Toski”, Leński z „Oniegina” oraz Stefan ze „Strasznego dworu”. Jego udział w spektaklach i koncertach zawsze wzbudza ogromny entuzjazm nie tylko wśród gdańszczan, ale i stałych bywalców Opery Bałtyckiej z pozostałych części kraju. To artysta, który jest bardzo szczery i naturalny w swoim scenicznym wizerunku. To zapewne, poza piękną barwą głosu, kolejny powód dla którego jest tak lubiany. Zarówno dyrekcja teatru, jak i widzowie wyrazili nadzieję, by gościć go na gdańskiej scenie tak często, jak będzie to możliwe.
Nutę nostalgii wzniecił kolejny solista, weteran sceny operowej Piotr Nowacki. Któż nie zna arii Skołuby „Ten zegar stary” ze „Strasznego dworu”, czy arii Don Basilia z „Cyrulika Sewilskiego”? W tym właśnie repertuarze zaprezentował się doświadczony bas, jak również w ariach z „Oniegina” i „Nabucco”.

Największe brawa należą się jednak Orkiestrze Opery Bałtyckiej oraz artystom chóru. To właśnie przed nimi pojawiło się najtrudniejsze zadanie – poradzić sobie z tak karkołomnym tempem i zróżnicowanym programem, przez ponad trzy godziny trwania koncertu. Z Jose Maria Florencio za sterem, załoga orkiestry i chóru pokazała, że jest w stanie dać z siebie wszystko i jeszcze więcej. Że niestraszne jej burze ani sztormy. Że potrafi płynąć nie tylko z wiatrem, ale nawet, a może wręcz przede wszystkim – pod wiatr. Orkiestra udowodniła to zwłaszcza fenomenalnym, żywiołowym wykonaniem uwertury z „Kandyda” Bernsteina, którego premiera zapowiedziana jest na 30 grudnia 2018 roku.

Tak oto, podniesiono kotwicę, obrano kurs ku zmianom i cała na przód! Teraz pozostaje tylko trzymać kciuki za owocne zrealizowanie repertuaru przez Operę Bałtycką, a całej załodze życzyć pomyślnych wiatrów.

11

„Opera? Si!” w Operze Bałtyckiej

Często jestem pytana przez osoby w różnym wieku, jak zainteresować operą młodsze pokolenia. Co zrobić, by średnia wieku publiczności w teatrze operowym wynosiła mniej niż 60+. Zastanawiałam się latami, ale nareszcie znam odpowiedź na to pytanie. Trzeba być Jerzym Snakowskim.

Przez lata Opera Baltycka mogła poszczycić się w swym repertuarze spotkaniami „Opera? Si!”, których autorem i prowadzącym jest właśnie Jerzy Snakowski – chodząca encyklopedia operowa, człowiek o niezwykle barwnej osobowości i rzadkim już w dzisiejszych czasach darem pięknego operowania słowem. Określenie „spotkania” chyba pasuje tu najbardziej, bo to nie wykład, ale też nie koncert, synteza edukacji i rozrywki. Podczas „Opera? Si!” można nie tylko dowiedzieć się ciekawostek z życia kompozytorów, muzyków, czy o kulisach powstawania oper znanych i mniej znanych, lecz także usłyszeć arie, które już od dawna nie pojawiają się w programach koncertów, z dzieł od lat nie wystawianych na polskich scenach operowych. Wszystko w pięknych wykonaniach utalentowanych śpiewaków, często bardzo młodych.

Młodzieńczą energią emanuje także, a może przede wszystkim, sam Jerzy Snakowski. Wiedza, którą przekazuje publiczności jest połączona z żartem, happeningiem, atrakcyjną formą wizualną (na jednym ze spotkań, na przykład, muzykę zilustrowano uwielbianym przeze mnie malarstwem Prerafaelitów) i mogę z czystym sumieniem zagwarantować, że nawet osoby, które nie były na spektaklu operowym nigdy przedtem, po „Opera? Si!” poczują się zachęcone.

Tym bardziej ubolewam, że mimo to, na spotkania przychodzi przede wszystkim widz w wieku mojej babci. Młodsi mogą tylko żałować! Ponieważ Jerzy Snakowski pokazuje, że opery nie należy się bać i można się nią bawić, czerpać radość z odkrywania całej palety muzycznych barw.

Wczoraj na scenie Opery Bałtyckiej odbył się przedostatni w sezonie 2017/2018 spektakl „Opera? Si!”. Osobiście widziałam ich jedynie klika, co jest już niestety stratą nie do nadrobienia. Jako osoba wychowana na Bogusławie Kaczyńskim i jego opowieściach o hrabinach, arystokracji, kapryśnych divach, w rokokowym fotelu, z pozłacaną filizaneczką od Rosenthala, nie miałam świadomości, że do opery można podejść bardziej na luzie. Potraktować temat lżej i przez to nie wkładać go w sztywne, odstraszające ramy. Jerzy Snakowski otworzył przede mną, niczym okno, z którego roztacza się widok na znany, lecz inaczej niż dotychczas oświetlony krajobraz, zupełnie inne spojrzenie na operę. Tak różne od tego znanego mi przez 25 lat.

W czerwcu 2018 roku ostatnia szansa, by wybrać się na „Opera? Si!” w Gdańsku, dla tych, którzy dotychczas nie mieli tej przyjemności. Polecam z całego serca i trzymam kciuki za dalszą artystyczną karierę Jerzego Snakowskiego. Oby rozświetlał drogę do poznawania i odkrywania opery kolejnym pokoleniom.

Zdjęcia poniżej wykonane po spotkaniu poświęconemu Stanisławowi Moniuszce, które odbyło się w styczniu 2018 roku.