Iść przez życie śpiewająco. Gala z okazji 85. urodzin Wiesława Ochmana. 

„Uważam, że obowiązkiem każdego artysty jest maksymalne wykorzystanie swoich możliwości, nie rozdrabnianie ich i marnowanie.” 

Te słowa Wiesława Ochmana, wypowiedziane przez niego po jednym ze spektakli „Borysa Godunowa” pod batutą Kazimierza Korda w Metropolitan Opera, są swoistym wyznacznikiem jego kariery. Świadectwem najwyższej jakości jego wykonań artystycznych. Gwarantem światowego poziomu, jaki nieprzerwanie reprezentuje po dzień dzisiejszy. 

Bez względu na to jak długo można by opowiadać o artystycznej drodze Wiesława Ochmana, nigdy nie będzie to opowieść wyczerpująca. Cavaradossi w „Tosce”, Alfred w „Traviacie”, Leński w „Onieginie”, Książę Mantui w „Rigoletto”, Jontek w „Halce”, Turiddu w „Rycerskości wieśniaczej” – to tylko niektóre z jego scenicznych wcieleń. Debiut na Festiwalu w Salzburgu w „Idomeneo” Mozarta w 1973, debiut w Metropolitan Opera w 1975 roku w partii Arriga w „Nieszporach sycylijskich” Verdiego, czy wreszcie debiut w La Scali w 1976 roku – to tylko niektóre spośród najjaśniejszych punktów jego biografii. W paśmie sukcesów, na jakie zasługuje śpiewak tyleż pracowity, co skromny i pełen pokory. 

Wiesław Ochman, fot. Wiesław Ciecieręga, Bytomskie Centrum Kultury

Wiek to tylko liczba, zaś rocznica 85. urodzin Mistrza to doskonała okazja na uhonorowanie jego twórczości, podziękowanie mu za wkład w rozwój i promocję sztuki operowej w kraju i za granicą oraz wyśpiewanie pięknych, radosnych arii i duetów na jego cześć. W ramach Śląskiego Festiwalu Operetki pod dyrekcją dr Sylwestra Targosza-Szalonka, w Bytomskim Centrum Kultury odbyła się niezwykła gala, w całości dedykowana Wiesławowi Ochmanowi.

Trwający ponad 3 godziny koncert wypełniła nie tylko muzyka, ale przede wszystkim atmosfera przyjaźni i wielkiej estymy jaką darzy Wiesława Ochmana już kilka pokoleń. Na scenie zgromadzono solistów zarówno Opery Śląskiej, jak i nieistniejącego już Gliwickiego Teatru Muzycznego, artystów z dłuższym lub krótszym stażem pracy w zawodzie, a w szczególności śpiewaków, którzy wyfrunęli spod skrzydeł Mistrza i to właśnie jemu zawdzięczają swój operowy start. 

Wystarczy tu wspomnieć chociażby Renatę Dobosz, której mezzosopran o przepięknej, ciemnej barwie, w połączeniu z wyrazistym wizerunkiem scenicznym, to prawdziwie elektryzująca mieszanka. Solistka Opery Śląskiej, znana chociażby z chwalonej przez krytyków roli Carmen w spektaklu reżyserowanym przez Wiesława Ochmana, podczas gali zaprezentowała się w repertuarze operetkowym. Zarówno aria „La bella Tangolita” z „Balu w Savoy’u” czy „Czardasz Silvy” z „Księżniczki Czardasza” doskonale wyeksponowały ognisty temperament Renaty Dobosz i udowodniły, że jest ona u szczytu swej formy wokalnej. 

Na scenie pojawiła się także rzadko ostatnio widywana Ewa Biegas, znana z dramatycznych partii sopranowych w Operze Krakowskiej czy Operze Śląskiej. Niezapomniana heroina z oper Piotra Czajkowskiego – Tatiana z „Eugeniusza Oniegina” czy Liza z „Damy Pikowej” – tym razem zaskoczyła publiczność wchodząc w repertuar mezzosopranowy. Jej Carmen, czy Dalila (aria ze zmienionym tekstem, wyrażającym uwielbienie dla Jubilata) brzmiały niezwykle świeżo i intrygująco. Ten zwrot w karierze artystki okazał się bardzo korzystny dla jej głosu. 

Solistka dawnego Gliwickiego Teatru Muzycznego, Anita Maszczyk – sopran koloraturowy – postawiła tym razem na arie spintowe. Tosca czy Hrabina Marica to bardzo odważne wybory repertuarowe, którym nazbyt rozwibrowany, delikatny głos śpiewaczki nie do końca potrafił sprostać. Jednak niedoskonałości wokalne nadrabiała zjawiskową prezencją. 

Leokadia Duży, jak zawsze czarująca, wzorcowa wręcz Walentyna z „Wesołej wdówki”, wywołała uśmiechy na twarzach widzów swoją interpretacją arii Pericoli z operetki Offenbacha pod tym samym tytułem. W drugiej części, w nastroju nieco bardziej refleksyjnym i romantycznym, wykonała arię „Miłość to niebo na ziemi” z „Paganiniego”. 

Jej koleżanka ze sceny Opery Śląskiej, Aleksandra Stokłosa, znana z pierwszoplanowych partii sopranowych zarówno w operach (Abigaille w „Nabucco”) jak i w operetkach (Hanna Glavari w „Wesołej wdówce”) sięgnęła tym razem po odmienny gatunek muzyczny. Udało jej się zachwycić i wzruszyć publiczność niezwykle emocjonalnym wykonaniem pieśni „Nella Fantasia” Ennio Morricone, ze słynnego filmu „Misja”. 

Aleksandra Stokłosa, fot. Karolina Całus

Wśród męskich głosów, pozytywnym zaskoczeniem okazał się młody tenor Piotr Pastuszka. Energia, poczucie humoru, czysty śpiew i świetna dykcja – w arii Boniego z „Księżniczki Czardasza” zademonstrował wszystkie te atuty.

Dyrektor i pomysłodawca całego wydarzenia, dr Sylwester Targosz-Szalonek, pokazał tamtego wieczoru dwa oblicza – śpiewaka i dyrygenta. Nie ulega wątpliwości, że to właśnie scena jest żywiołem tego obdarzonego wielkim temperamentem, śląskiego tenora. Zarówno za pulpitem dyrygenckim (uwertura z „Zemsty nietoperza”; „Czardasz Silvy”), jak i w partiach wokalnych (aria Cavaradossiego z „Toski”; pieśń „Gira con me” Josha Grobana), czuje się on jak ryba w wodzie. Jest artystą świadomym swojej wartości, od którego bije pewność siebie i dobra energia. 

Baryton Adam Szerszeń, od lat solista Opery Krakowskiej, sięgnął po sprawdzony repertuar. Od lat czaruje żeńską część publiczności arią Torreadora i tym razem było nie inaczej.

Nie sposób także nie wspomnieć o przezabawnym duecie dwóch weteranów sceny operetkowej – Feliksa Widery i Włodzimierza Skalskiego. Wykonali oni „Artystki z Variete” z „Księżniczki Czardasza” z klasą i humorem – prawdziwi „starsi panowie dwaj” operetki. 

Jednak najmocniejszą stroną koncertu była, rzecz jasna, obecność samego Mistrza, Wiesława Ochmana. Jubilat nie tylko zaśpiewał kilka utworów, udowadniając, że czas zupełnie nie ima się jego głosu – nadal brzmi niezwykle czysto i szlachetnie – lecz także poprowadził drugą część gali (w pierwszej części, za konferansjerkę odpowiedzialny był zaprzyjaźniony z Mistrzem Oskar Świtała), racząc publiczność licznymi anegdotami zza kulis operowej i teatralnej sceny. 

Wiesław Ochman i Krystian Ochman, fot. Karolina Całus

Ogólną sensację, zwłaszcza wśród młodego pokolenia widzów, wzbudziło pojawienie się jego wnuka, Krystiana. Krystian Ochman to zaledwie 23-letnia, wschodząca gwiazda wokalistyki. Będący, z racji młodego wieku, na etapie poszukiwań swej artystycznej drogi, sięga zarówno po repertuar klasyczny (studiuje śpiew operowy) jak i rozrywkowy – wykonał swój autorski utwór „River”, w klimatach muzyki pop. 

Duet dziadka i wnuka – Wiesława i Krystiana Ochmanów – był niewątpliwie najpiękniejszym, najbardziej wzruszającym momentem wieczoru. Pieśń „Io te vurria vasa”w ich wspólnym wykonaniu stała się swoistym mostem łączącym pokolenia, muzycznym spoiwem dwóch artystycznych osobowości. 

Orkiestrę im. Arcyksiężnej Marii Krystyny Habsburg poprowadził utalentowany dyrygent młodego pokolenia, maestro Przemysław Fiugajski, przed którym partytury oper, operetek czy pieśni weneckich i neapolitańskich nie mają żadnych tajemnic. Przyjemnie słucha się orkiestry pod jego batutą i obserwuje uważną współpracę z solistami. 

Nie zabrakło też wątków sentymentalnych i muzycznych podróży w czasie. Publiczność wysłuchała archiwalnych nagrań Wiesława Ochmana: jego interpretacji arii Nadira z „Poławiaczy Pereł” Bizeta, powszechnie uważanej za wzorcową, oraz arii Jontka z „Halki” Moniuszki – po dziś dzień niedoścignionego pod względem artystycznego kunsztu. 

Tymi i setkami innych wykonań, czy to ze świata opery, czy operetki, czy też kreacjami filmowymi, Wiesław Ochman ugruntował swoją pozycję w panteonie największych gwiazd klasycznej wokalistyki. Jest drugim po Janie Kiepurze polskim tenorem, któremu udało się olśnić publiczność najważniejszych teatrów operowych na całym świecie. Ścieżki jego kariery utorował jednak nie tylko niezaprzeczalny talent, lecz także ciężka praca, skromność i duży dystans do siebie, z którego Mistrz słynie, nie tylko wśród przyjaciół. 

Owacje na finał koncertu, fot. Karolina Całus

Benefis finalizujący Śląski Festiwal Operetki był znakomitym hołdem dla tego wybitnego śpiewaka i niezwykle przyjemnym w odbiorze wydarzeniem artystycznym. Dzięki takim koncertom, można choć przez chwilę poczuć ciepły powiew optymizmu w niełatwej do okiełznania teraźniejszości. 

Madame Glawari i adoratorzy. „Wesoła wdówka” na Festiwalu im. Jana Kiepury.

„Ci, którzy sądzą, że pieniądz wszystko może, są zdolni zrobić wszystko, by go mieć.”
(Dante Alighieri)

To jest historia miłosna. O miłości człowieka do pieniędzy, mężczyzny do kobiety, wielu mężczyzn do jednej kobiety, wielu mężczyzn do pieniędzy jednej kobiety… Stop! Czyż to nie za wiele? W operetce nie istnieje takie określenie. „Za wiele” – proszę włożyć to między bajki. Gdyż sukces operetki pisze się ilością miłosnych intryg pomiędzy bohaterami oraz wysypanego na scenę brokatu.

Czasami jest to potrzeba serca, innym razem szaleństwo i egzaltacja zmysłu estetyki. Emily Dickinson pisała „Serce żąda rozkoszy – najpierw”. A prawda jest taka, że czasem łakniemy tego zakurzonego blichtru, tych cekinów, falbanek i złotych guzików. Tego operetkowego lukru, który kusi i zniewala swoją bezpruderyjną słodyczą.
To też jest teatr. Wolny od eksperymentów reżyserskich, mających na celu wywleczenie na światło dzienne nowej, współczesnej interpretacji dzieła artystycznego. Wywleczenie jej za podziurawiony worek, który udaje płaszcz, aż wykrzyczy nam ona w twarz ochrypłym głosem wszystkie swoje racje, choć poddamy w wątpliwość ich istnienie.
Operetka nie jest po to, by fundować nam zimny prysznic i terapię szokową. Operetka ma być kroplą kolorowej farby na szarym płótnie naszej codzienności. Bawić, cieszyć, zachwycać, poprawiać nastrój niczym słodycze, kot na kolanach, świeże kwiaty w wazonie, widok zachodu słońca, czy inne przyjemne zjawiska.

„Wesołej wdówce” Franza Lehara nie wróżono sukcesu. Szykując prapremierę, jej reżyser a jednocześnie współautor libretta, Victor Leon, miał zapowiedziane przez Wilhelma Karczaga, dyrektora Theater an der Wien, by odbyła się ona jak najtańszym kosztem: dekoracje i kostiumy z magazynów, zredukowana ilość chórzystów, próby po nocach, w przerwach pomiędzy spektaklami repertuarowymi. Znany wówczas krytyk, Ludwig Kaprath, został omal nie wpuszczony na próbę generalną, jednak gdy ostatecznie, dzięki interwencji samego Lehara obejrzał pierwszy akt, zwrócił się do dyrektora tymi słowami: „Jesteście idioci! Jeśli tak dalej pójdzie, to nie tylko nie będzie to klapa, ale największy sukces, jaki ten teatr kiedykolwiek przeżył!”
I rzeczywiście. Mająca swą prapremierę 28 grudnia 1905 roku „Wesoła wdówka” (polska prapremiera odbyła się niespełna rok pózniej) jest do dziś najchętniej wystawianą operetką na scenach świata. Za oceanem zasłynęła dzięki Janowi Kiepurze, który w 1944 roku wystawił ją na Broadway’u, obsadzając swoją żonę Marthę Eggerth w roli Hanny oraz siebie samego w roli Daniły.

Historia sama w sobie nieco banalna, o miłości zamożnej, przedwcześnie owdowiałej kobiety i bon-vivanta oraz stojących na drodze do ich szczęścia, interesownych absztyfikantów głównej bohaterki. Jednak to dzięki pięknie zawartym w partyturze stworzonej przez Lehara oraz błyskotliwym dialogom, „wdówka” utrzymuje status muzycznego i teatralnego arcydzieła.

Henryk Konwiński po raz drugi w swojej karierze podjął się reżyserii „Wesołej wdówki” – dla Mazowieckiego Teatru Muzycznego w Warszawie (premiera: wrzesień 2019). Wcześniej było to dla Opery Śląskiej w Bytomiu, w 2005 roku.
Wybór Grażyny Brodzińskiej na odtwórczynię partii tytułowej miał być ukłonem w kierunku widzów stęsknionych za tradycyjną operetką. Uwielbianą i gloryfikowaną przez Bogusława Kaczyńskiego, wielbiciela tego gatunku.
Grażyny Brodzińskiej nie mogło też zabraknąć na Festiwalu imienia Jana Kiepury. Stali bywalcy tego cyklicznego wydarzenia muzycznego nie tylko doskonale pamiętają artystkę z poprzednich edycji, ale też w pewien sposób przyzwyczaili się do jej obecności. Słynna sopranistka, nazywana królową operetki, jest zatem pewną stałą, bez której Festiwal im. Jana Kiepury straciłby swój niepowtarzalny klimat i czar, przyciągający melomanów z całej Polski.

Najnowsza produkcja „Wesołej wdówki” uświetniła 54. edycję Festiwalu i doskonale wpasowała się w jego atmosferę. Nie tylko za sprawą osoby Grażyny Brodzińskiej, wprost stworzonej do roli Hanny Glawari – ma ona opanowany do perfekcji każdy najdrobniejszy gest, uśmiech i spojrzenie, w których tkwi nuta arystokratycznej nonszalancji. Głos artystki brzmi wciąż czysto i doskonale radzi sobie z wysokimi dźwiękami, chociażby w „Pieśni o Wilii”, która w jej wykonaniu jest już klasykiem.
Cały zespół artystów Mazowieckiego Teatru Muzycznego z powodzeniem dotrzymywał jej kroku. Każdy z kilkunastu solistów stworzył odrębną, pełnowymiarową postać o intrygującej osobowości, dzięki czemu nie byli oni jedynie tłem dla divy.

Doskonałym przykładem są tu panowie pretendujący do ręki Hanny Glawari. Mamy do czynienia z prawdziwym wachlarzem męskich charakterów, ukazanych rzecz jasna, jak na operetkę przystało, w krzywym zwierciadle. Libreciści bezlitośnie wyśmiewają wyczyny poszczególnych gentlemanów, zdolnych do najbardziej absurdalnych poświęceń, by tylko zdobyć rękę wdówki, a w praktyce – jej majątek. Pokazując w ten sposób, jak łatwo można zrobić z siebie błazna dla zysku, w amoku zaśpelienia pieniądzem.
Adam Kruszewski wypadł wprost idealnie w roli podstarzałego, przesiąkniętego aromatem nafraliny barona Zety, zaś Bogdan Desoń jako nieco zmęczony życiem, zgnuśniały i humorzasty Niegus stworzył w raz z nim przezabawny duet szefa i podwładnego. Zwłaszcza Niegus wychodzi tu bardzo na plus, gdyż w przeciwieństwie do poprzedniej „Wdówki” Konwińskiego, bohater (grany przez tego samego aktora) traci swą karykaturalność na rzecz autentyczności.
Nie ulegało też wątpliwości, że partnerujący Grażynie Brodzińskiej Oskar Jasiński w roli Daniła wyśmienicie bawił się swą rolą czarującego, dowcipnego i pociągającego, choć nieco wymiętolonego i wczorajszego hulaki i bawidamka. Ostatecznie, z bohatera o wątpliwej moralności wyłania się wrażliwy idealista. Tenorowi udało się wykreować bardzo naturalną postać, z którą widz może sympatyzować, pomimo jej licznych słabości.
Szymon Rona jako Camille de Rosillon, romantyczny Francuz, który miał zostać wmanewrowany w małżeństwo z tytułową bohaterką, zachwycił słoneczną, włoską barwą głosu w efektownej arii tenorowej i duetach ze swą sceniczą partnerką, Leokadią Duży (Walentyna).
W pamięć zapada także doskonały duet komiczny dwóch utracjuszy rywalizujących o rękę Hanny – Cascady (Michał Janicki) i St. Brioche’a (Damian Wilma). Panowie nie szczędzą sobie wzajemnych złośliwości, a także przezabawnie kontrastują ze sobą wzrostem. Wyróżnia się tu zwłaszcza Damian Wilma, o pięknej barwie głosu (baryton) oraz nienagannej dykcji, której mogłoby mu pozazdrościć wielu aktorów dramatycznych. Kolejnym atutem solisty jest naturalność w grze aktorskiej, co w połączeniu z jego wysmukłą sylwetką, sprężystością ruchu sceniczego i przyjemnymi dla oka warunkami zewnętrznymi daje mu poważne zadatki na pierwszoplanowego amanta.

Nie można też zapominać o kobietach w obsadzie, bo to one de facto kręcą tu całym interesem i ustawiają swoich mężczyzn jak tylko im się podoba. Na co panowie ochoczo przystają, mimo, iż śpiewają w bardzo efektownym choreograficznie, popisowym numerze „Ach, kobiety”, jak bardzo nie rozumieją płci przeciwnej. Leokadia Duży jest rozkoszną Walentyną, jej dzwięczny sopran dodaje jej dziewczęcego uroku, mimo, iż to dojrzała artystka. Zaś Bożena Zawiślak-Dolny (Praskowia), Aleksandra Hofman (Sylwiana) i Roksana Majchrowska (Olga) tak wyśmienicie bawią się swoimi rolami mężatek szukających nowych wrażeń, jakby były na szampańskim przyjęciu. Talent komediowy wszystkich trzech pań jest tu znakomicie wyeksponowany.

Bo też jednym wielkim przyjęciem jest cała operetka. Z aktu na akt przenosimy się z rautu na raut, z balu na bal. Henryk Konwiński, jako doświadczony choreograf, zadbał o to, by na scenie nie było nudno oraz by solistom niemal cały czas towarzyszył balet. Największe pole do popisów tanecznych daje akt trzeci, którego cała akcja rozgrywa się u Maxima, wśród wywijających kankana gryzetek (lub, jakbyśmy powiedzieli ze współczesnego punktu widzenia, w domu uciech).
Operetka stwarza zatem olbrzymie możliwości do zrealizowania pełnego przepychu widowiska, autentycznej rewii. I tu pojawia się problem. O ile kostiumy, zwłaszcza żeńskiej części obsady, są dość dopracowane i bogate w detale, tak scenografia raczej smuci niż zachwyca. Z pewnością brak możliwości na wystawienie spektaklu w pełniej scenografii na scenie Pijalni Głównej w Krynicy nie wpłynął korzystnie na całokształt przedstawienia. Projekcje multimedialne w tle nie zastąpią tego, co przestrzenne i namacalne. Dość topornie wyglądały też schody w ambasadzie, po których stąpa główna bohaterka podczas swojego wielkiego wejścia. Podobnie zresztą jak ogrodowa altana, w której w drugim akcie ukrywają się kochankowie. Te wszystkie dziwne zabiegi sprawiały, że w widzu narastały wątpliwości, w jakiej epoce właściwie rozgrywa się cała historia. Tak zdolni artyści, tak zmyślnie wyreżyserowani, nie zasługują na taką wizualną prowizorkę. Gdyby nie ten mankament, można by śmiało powiedzieć, że mamy do czynienia z porządnie zainscenizowaną, tradycyjną operetką, ostatnio niezwykle rzadko goszczącą na polskich scenach.

Lucjan Kydryński pisał o „Wesołej wdówce”: „Muzyka Lehara po mistrzowsku wydobyła i podkreśliła wszelkie smaczki tekstu, oszołomiła inwencja melodyczna – właściwie każda z licznych arii, arietek, pieśni czy duetów – to wspaniały, wpadający w ucho, a dziś już klasyczny przebój”. Muzyka i tekst to główne filary, na których opiera się fenomen tej operetki. Artyści Mazowieckiego Teatru Muzycznego potraktowali ją z należną jej czcią. A przy dobrym aktorstwie i śpiewie, jak również muzyce zagranej w żywiołowym, adekwatnym do wartkiej akcji, tempie (orkiestrą dyrygował Grzegorz Brajner), „Wdówka” w reżyserii Henryka Konwińskiego z całą pewnością się broni. I jako spektakl, może dostarczyć widzowi wiele przyjemności, rozrywki, zachwytów i wzruszeń – a taka jest w końcu rola operetki. Może nie jest jak pokaz sztucznych ogni, lecz na pewno jak bukiet kwiatów, jak ozdobne puzderko, jak promień słońca w kryształkach pałacowego żyrandola.

Zdjęcia:

Val Rae Photography

Tomasz Cichocki

Koncert rejsowy „LEKKO, ZWIEWNIE”. Fotorelacja.

Koncert rejsowy „LEKKO, ZWIEWNIE” – najpiękniejsze arie i duety operetkowe.

To pierwszy z koncertów na barce przy krakowskich Bulwarach Wiślanych, który odbył się w ramach Letniego Festiwalu Operetkowego na Wiśle im. Iwony Borowickiej.

Artyści wykonali arie i duety z operetek „Wesoła wdówka”, „Księżniczka czardasza”, „Zemsta nietoperza”, „Hrabina Marica”, „Wiktoria i jej huzar”, „Baron cygański”.

Wystąpili:

Hanna Okońska (sopran), Łukasz Ratajczak (tenor), Jakub Oczkowski (prowadzenie)

oraz Orkiestra Arte Symfonico pod dyrekcją Mieczysława Smydy

Opiekę nad wydarzeniem sprawują: Sybilla Borowicka , Róża Bała

Fot. Beata Fischer Art

Ostatnie owacje dla Wandy Polańskiej.

Świat zmienia się trochę, ilekroć odchodzi artysta śpiewak. Zabiera on ze sobą wówczas fragment dziejów sztuki wokalnej. Aurę tajemniczości, elektryzującą osobowość, gest i krok niczym u arystokraty, spojrzenie, w którym odbija się blask reflektorów rozświetlających scenę. A przede wszystkim głos, pozostający już tylko na nagraniach, w archiwum zamkniętej księgi swego życia.

Wanda Polańska odeszła, a wraz z nią zamknęła się pewna epoka. Praktycznie nie funkcjonuje już w obecnych czasach wizerunek primadonny operetkowej. Resztki brokatu z jej olśniewających przepychem sukien rozwiewa wiatr historii. Już nie stanie uśmiechnięta na scenie, nie rzuci uwodzicielskiego spojrzenia spod długich rzęs, nie zatrzepocą pióra teatralnych kostiumów, a wreszcie, nie zaśpiewa. Zauroczeni panowie nie będą zabiegać o jej względy. Rozpłynie się w powietrzu zapach jej perfum i kwiatów. Nie posypie się burza oklasków.

Na jej ostatniej drodze, zmarłą 28 pazdziernika 2020 roku Wandę Polańską pożegnali bliscy i przyjaciele. W spowity jesienną mgłą listopadowy dzień, po krótkim nabożeństwie, spoczęła w rodzinnym grobie na Cmentarzu Rakowickim w Krakowie.
Uroczystości pogrzebowe otworzyło wzruszające Intermezzo z „Rycerskości wieśniaczej” Pietro Mascagniego. W nastrój zadumy uczestników ceremonii wprowadzili także artyści opery i operetki, Bożena Zawiślak-Dolny i Witold Wrona, którzy wykonali psalmy. Głos primadonny zabrzmiał wśród zgromadzonych niczym pożegnanie z zaświatów, gdy skromny nagrobek, kryjący urnę z jej prochami, zaścieliło morze kwiatów i zniczy. Po wysłuchaniu „Ostatniego walca” w jej wykonaniu, wśród cmentarnej ciszy rozległy się gromkie owacje – również ostatnie, jakie Wanda Polańska otrzymała od uwielbiającej ją publiczności.
Próżno jednak wyczekiwać bisów. „Brylant polskiej operetki” lśni już tylko w pamięci tych, którzy mieli niewątpliwy zaszczyt ją poznać.

Wielki dramat bez żartów. „Baron Cygański” w Operze Podlaskiej w Białymstoku.

„Nikt nie może ścierpieć podejrzenia, że o nic nie chodzi i, że nic nie wyniknie. Czy można szukać sensu nie wierząc w jego istnienie?” (Sławomir Mrożek, Dziennik)

Kiedy kończy się sztuka, a zaczyna polityka? Czy te dwie dziedziny potrafią ze sobą harmonijnie współgrać, w obliczu niebezpieczeństwa, że jedna przytłoczy drugą? Że w pewnym momencie skończy się estetyka, a zacznie demagogia? To cienka granica, którą łatwo przekroczyć, także we współczesnym teatrze operowym i operetkowym.
Niepopularną ostatnimi czasy operetkę reżyserzy próbują wskrzeszać na wszystkie możliwe sposoby. Niestety zakładając z góry, że romantyczne historie o cygańskich obozach, huzarach, wystawnych wiedeńskich balach, szlacheckich tytułach czy szansonistkach okażą się dla współczesnego widza odległe i niezrozumiałe. W obecnym zaawansowanym stadium jesieni i w obliczu nadchodzącego wielkimi krokami święta Halloween, można zastanowić się zatem, czego boi się reżyser operowy i operetkowy. Odpowiedź nasuwa się sama: boi się widza. Tego, czy sprosta jego oczekiwaniom, czy publiczność wyjdzie ze spektaklu usatysfakcjonowana, czy wysnuje z niego jakieś konstruktywne wnioski, zapomni na chwilę o swoim szarym, codziennym życiu, aż wreszcie – czysto prozaicznie – czy bilety sprzedadzą się.

Maria Sartova, reżyserka „Barona Cygańskiego” w Operze Podlaskiej w Białymstoku, zrezygnowała z konwencji. Na scenie nie zobaczymy przepychu Wiednia epoki monarchii austro-węgierskiej, próżno też szukać huzarskich mundurów. Mimo, iż to właśnie w „Baronie Cygańskim” po raz pierwszy wykorzystano elementy węgierskiej kultury, podkreślając ich atrakcyjność i czyniąc je głównym atutem operetki. Sam Johann Strauss, przed prapremierą w 1885 roku, tak pisał do Carla Jaunera, dyrektora Karlstheater: „Marsz w trzecim akcie musi być wspaniały! Około 80 lub nawet 100 żołnierzy (pieszo i na koniach), markietanki w strojach węgierskich, wiedeńskich i hiszpańskich, lud, dzieci z gałązkami i kwiatkami, które sypać będą pod nogi maszerujących huzarów, scena otwarta aż do Bramy Papagena – to musi być imponujący obraz!”
Tymczasem, w Białymstoku mamy dość ponury obraz wojny, z przewagą umundurowania wzorowanego na alianckim, kostiumologiczne pomieszanie epok (strój Mirabelli jest żywcem wyjęty z lat 60. XX wieku, zaś sukienki Arseny prezentują się na wskroś współcześnie, Barinkay pomyka po scenie w szlacheckim kontuszu, a Żupan w pudrowo-różowym garniturze) i właściwie tylko Cyganie, przyodziani w barwne chusty i falbany, zachowują swój rdzenny charakter. Lecz czy odarcie całej historii z węgierskości wyszło operetce na dobre?

„Baron Cygański” jest opowieścią lekką, łatwą i przyjemną. Z prostą intrygą, happy endem, fabularnie wręcz naiwny, słusznie nazywany bywa bajką dla dorosłych. Powstała na podstawie nowelki Maurycego Jokaya „Saffi” operetka obfitowała co prawda w akcenty dramatyczne, przez co nie do końca wpisywała się w ówcześnie panujący trend. Lecz choć zbliżało ją to do opery, zachowała swoją główną funkcję atrakcyjnej rozrywki.
Na scenie Opery Podlaskiej natomiast, aż roi się od symboliki. Do tego stopnia, iż chwilami nie wiadomo, gdzie patrzeć. Nie brakuje analogii do okrucieństwa wojny, pojawiają się również tak drastyczne obrazy jak tańczący do skocznej muzyki Straussa żołnierze bez kończyn. Czy zabieg ten miał być formą czarnego humoru, czy też należało potraktować go całkiem serio i poczuć niekomfortowy dreszcz grozy, trudno stwierdzić. Jedno jest pewne: został doklejony do fabuły operetki, by nadać jej nowe znaczenie. Podobnie jak nazwanie Cyganów „uchodzcami” w finalnej scenie, podczas gdy w czasach Straussa Cyganie stanowili nieodłączny element Budapesztańskiego krajobrazu, ówczesnej austro-węgierskiej kultury. Polityka należy dziś do tematów atrakcyjnych dla wszystkich grup społecznych i wiekowych, jesteśmy nią bombardowani z każdych możliwych mediów, lecz raczej nie szukamy jej w teatrze operetkowym.
Zagadkowe jest także multum scenograficznych dodatków w postaci plakatów z klasyki kina („Przeminęło z wiatrem”, „Pożegnanie z bronią”, a nawet… „Terminator”). Czasami stanowią one prześmiewczy lub sentymentalny komentarz do wydarzeń rozgrywających się na scenie, przeważnie jednak brakuje w nich jakiegokolwiek związku pomiędzy akcją i bohaterami. W efekcie ich nadrzędną funkcją jest odwracanie uwagi od muzyki, a ta przecież jest przepiękna.

Melodyjne arie z najpopularniejszą w historii operetki arią Barinkay’a „Wielka sława to żart”, cygańskie pieśni, walc „Ach, co za blask”, wspomniany wyżej marsz księcia Homonay. To właśnie ta wpadająca w ucho i w pamięć muzyka jest najsilniejszym magnesem przyciągającym do „Barona Cygańskiego”. Prowadzący Orkiestrę Opery i Filharmonii Podlaskiej Bassem Akiki, specjalizujący się w dyrygenturze operowej, zadbał o takie właśnie, operowe i chwilami wręcz dramatyczne brzmienie. Orkiestra brzmiała monumentalnie, jak gdyby chcąc podkreślić charakter inscenizacji, jej formę hollywoodzkiego blockbustera.

Zbyt ciężkiej, przeładowanej symbolami i przytłaczającej ponurą kolorystyką inscenizacji nie ratują nawet soliści. Choć skompletowano obsadę naprawdę utalentowaną wokalnie i aktorsko, świetnie odnajdującą się w klimatach operetkowych. Duży głos Sławomira Naborczyka w partii Barinkaya góruje nad orkiestrą, przebija się przez nienajlepszą akustykę sali i niewątpliwie przyciąga uwagę. Widać również, iż ów młody tenor cały czas pracuje nad swym ruchem scenicznym, by prezentował się jak najnaturalniej i najswobodniej. Wśród męskiej obsady, wokalnie wyróżnia się także Arkadiusz Anyszka. Marsz księcia Homonay w jego wykonaniu jest najbardziej porywającym momentem spektaklu.
Lecz to solistki lśnią tu najbardziej wyrazistym blaskiem. Saffi Adriany Ferfeckiej jest wzorcowa. Subtelna, tajemnicza, pełna młodzieńczej świeżości i czaru. Zachwyca zmysłowym, krystalicznie czystym sopranem, rozniecając w swej cygańskiej pieśni nostalgiczną aurę. Jolanta Wagner jako Czipra daje się poznać w repertuarze nieco mocniejszym niż w jej dotychczasowej karierze, kreując postać atrakcyjną głosowo i barwną wizerunkowo. Artystka wykazała się dużym poczuciem humoru i udowodniła, że dobrze bawiąc się na scenie, solista wypada najbardziej naturalnie i wzbudza najwięcej sympatii widza.

Niezależnie od zmierzchu popularności operetki, „Baron Cygański” pozostaje na szczycie listy najbardziej kasowych tytułów tego gatunku. Mają go w repertuarze Opera Krakowska, Opera Śląska w Bytomiu, Teatr Muzyczny w Lublinie, Teatr Wielki w Łodzi, Opera Nova w Bydgoszczy. Teraz przyszedł czas na Białystok, choć serwowana tamtejszej publiczności reżyseria nie wpisuje się w pryncypalne oczekiwania widza względem spektaklu operetkowego. Przypisanie romantycznej opowieści o losach młodego dziedzica Barinkay’a i Cyganki Saffi ideologii politycznej może podziałać zniechęcająco i zniekształcić wyobrażenia początkującego widza na temat tego, czym właściwie jest operetka. Istnieją bowiem historie, które lepiej pozostawić samym sobie, nie podejmując uporczywych poszukiwań ukrytego niczym skarb Barinkay’ów, drugiego dna.

 

 

Zapowiedź sezonu artystycznego 2019/2020 w Operze Krakowskiej

We wtorek 2. września 2019 roku we foyer Opery Krakowskiej odbyła się tradycyjna konferencja prasowa na okoliczność rozpoczęcia nowego sezonu. Jakie premiery czekają widzów w nadchodzących miesiącach oraz jakie atrakcje przygotował krakowski teatr operowy na inaugurację?

01

Pierwszym w kolejności, istotnym wydarzeniem będzie plenerowy spektakl „Strasznego Dworu” Stanisława Moniuszki na rynku w Lanckoronie. Inicjatorem jest meloman i znawca opery Leszek Mikos, dzięki któremu przed dwoma laty mieszkańcy Lanckorony oraz zaproszeni goście mogli obejrzeć w tej niewielkiej, malowniczej miejscowości „Napój miłosny” Gaetano Donizettiego. Pomysł na wystawienie „Strasznego Dworu” jest kolejnym punktem celebracji Roku Moniuszkowskiego. Spektakl zasługuje na uwagę nie tylko z powodu wyjątkowego miejsca i wyjątkowej okazji, lecz także wyjątkowej obsady. Do krakowskiego zespołu powróci bowiem Edyta Piasecka, która wcieli się w partię Hanny. W ostatnich latach jej wirtuozerię wokalną mogła podziwiać warszawska publiczność w „Strasznym Dworze” w reżyserii Davida Poutney’a na deskach Teatru Wielkiego Opery Narodowej oraz niespełna dwa tygodnie temu podczas festiwalu Chopin i Jego Europa. W Lanckoronie, za pulpitem dyrygenckim stanie wielki miłośnik twórczości Moniuszki, maestro Piotr Wajrak. Spektakl odbędzie się 7 września 2019 roku.

Na scenie Opery Krakowskiej w budynku przy ulicy Lubicz, sezon zainauguruje koncert poświęcony polskiej primadonnie operetki, Iwonie Borowickiej. Wyznaczona data, 14 września, nie jest przypadkowa. Dokładnie tego dnia, 65 lat temu, Iwona Borowicka zadebiutowała przed publicznością. Jest to również 35. rocznica śmierci artystki. W koncercie pt. „Na rogu Lubicz i Borowickiej” wezmą udział soliści Opery Krakowskiej, Chór oraz Orkiestra pod batutą maestro Tomasza Tokarczyka. Inicjatorką wydarzenia jest Sybilla Borowicka, prezes Stowarzyszenia Radosny Senior, a prywatnie zaś synowa słynnej śpiewaczki.

Premiery są niewątpliwie najbardziej wyczekiwanymi wydarzeniami każdego kolejnego sezonu. Tym razem, Opera Krakowska przygotowała cztery tytuły, z różnych epok i różnych gatunków.

Balet „Sen nocy letniej” Felixa Mendelssohna to pierwsza z zapowiedzianych w tym sezonie premier. Już 25 pazdziernika widzowie Opery Krakowskiej będą mogli przekonać się, co powstanie z połączenia elżbietańskiego dramatu Williama Shakespeare’a, muzyki niemieckiego kompozytora o żydowskim pochodzeniu oraz włoskiego temperamentu reżysera,  wybitnego choreografa Giorgio Madii. Spektakl zapowiada się także intrygująco od strony muzycznej, gdyż za pulpitem dyrygenckim stanie odznaczający się wyjątkową wrażliwością artystyczną maestro Marcin Nałęcz-Niesiołowski. Zapowiada się uczta dla zmysłów, Giorgio Madia słynie powiem z baśniowo zainscenizowanych produkcji, przesyconych onirycznym urokiem.

„Joanna d’Arc na stosie” Artura Honeggera to kolejna z premier, zaplanowana na 6 grudnia 2019 roku. Pomysł zaskakuje – teatry operowe sięgają po ten tytuł niezwykle rzadko. To pierwsze dzieło tego związanego z Francją, nietuzinkowego szwajcarskiego kompozytora, autora m.in. muzyki filmowej i kilku symfonii, wystawione na krakowskiej scenie. Spektakl wyreżyseruje Monika Strzępka, kierownictwo muzyczne obejmie zaś Tomasz Tokarczyk.

Na marzec 2020 roku przewidziana jest premiera dzieła uznawanego powszechnie za pierwszą w historii muzyki operetkę. Mowa oczywiście o „Orfeuszu w piekle” Jacquesa Offenbacha. Jak zdradził dyrektor Bogusław Nowak, spektakl zostanie wystawiony z librettem w języku francuskim i dialogami w języku polskim (podobnie jak mający w tym roku premierę „Kandyd”, gdzie zarówno język polski jak i angielski były obecne na scenie). Tę przezabawną, surrealistyczną opowieść o perypetiach Orfeusza i Eurydyki wyreżyseruje Włodzimierz Nurkowski, znany krakowskiej publiczności z takich produkcji jak „Pajace” i „Gianni Schicchi” oraz „Turek we Włoszech”. Orkiestrę zaś poprowadzi Tomasz Tokarczyk.

Ostatnią premierą nadchodzącego sezonu będzie z dawna wyczekiwany „Don Carlos” Giuseppe Verdiego. Nie jest tajemnicą, że Opera Krakowska przygotowuje spektakl z myślą o Mariuszu Kwietniu, który ma dołączyć do obsady w partii Markiza Posy. Za pulpitem dyrygenckim ponownie stanie Tomasz Tokarczyk, za reżyserię natomiast odpowiadać ma Laco Adamik. Dokładna data premiery nie jest jeszcze znana, przewidywana jest ona jednak na czerwiec 2020 roku.

W konferencji prasowej wzięli udział: Bogusław Nowak (Dyrektor Opery Krakowskiej), Leszek Mikos, Sybilla Borowicka oraz Róża Bała.

 

 

Być jak Grażyna Brodzińska. O koncercie na Festiwalu im. Jana Kiepury 2019.

„Śpiewaczki są barwne jak kolibry w amazońskiej puszczy”, mawiał Bogusław Kaczyński o swoich ukochanych gwiazdach opery i operetki. Grażyna Brodzińska, primadonna roztaczająca wokół siebie aurę zniewalającego blichtru, była niewątpliwie na szczycie listy nazwisk najbliższych jego sercu. „Jej pojawienie się na scenie wywołuje dreszcz emocji, a potem burzę oklasków.”, pisał najsłynniejszy polski popularyzator muzyki klasycznej. „Potrafi ona, jak nikt inny, wzruszać i bawić, ujmuje nowoczesnością interpretacji i teatralną prostotą, lecz kiedy trzeba zniewala należnym gatunkowi patosem. Dodatkowo potrafi obnosić po scenie swoje przepiękne suknie z maestrią godną największych.”
Taka Grażyna Brodzińska była, gdy poznałam ją ponad dwie dekady temu i taka jest po dzień dzisiejszy.

Mój niepomierny zachwyt osobą Grażyny Brodzińskiej i jej scenicznymi kreacjami rozpoczął się w 1997 roku, gdy artystka wydała swoją pierwszą płytę pt. „Jestem zakochana”, na której znalzły się najpiękniejsze arie operetkowe. Promowała ją, oczywiście, na Festiwalu im. Jana Kiepury w Krynicy, gdzie z powodzeniem utrzymuje status największej gwiazdy tegoż wydarzenia. „Czardasz Silvy” z operetki „Księżniczka Czardasza” Imre Kalmana, wykonany wówczas przez nią na scenie w Pijalni Głównej, połączony z zapierającym dech popisem tanecznym z udziałem baletu, wrósł w me serce tak głęboko i zapisał się w kartach pamięci tak wyraznie, że pozostała ona królową scen, Pierwszą Damą Operetki, z której wzorca winny czerpać młodsze pokolenia śpiewaczek. Bo któż nie chciałby być jak Grażyna Brodzińska?

 

Jest rok 2019, lecz gdy w świetle reflektorów Pijalni Głównej pojawiła się ona – dystyngowana, pełna arystokratycznej gracji i ponadczasowego piękna – poczułam się jak wtedy, w latach dziewięćdziesiątych, gdy moje postrzeganie świata artystów scenicznych było wciąż świeże, przez pryzmat dziecięcego zachwytu. Bo czas zupełnie nie ima się Grażyny Brodzińskiej, zarówno jej urody, jak i głosu. Swoboda, z jaką artystka śpiewa wysokie dzwięki, praktycznie pozbawione nieczystości, jest imponująca. Jak również jej kondycja fizyczna, co podkreślała żywiołowym tańcem.

Koncert „Grażyna Brodzińska i jej Goście” wypełnił repertuar estradowo-musicalowy, w którym artystka czuje się najlepiej. „Besame mucho”, cover piosenki „La vie en rose” z repertuaru Edith Piaf, czy komiczna interpretacja „Walca minutowego” Chopina – każde z tych wykonań porywało publiczność do krainy odmiennych stanów duchowych i emocjonalnych, w fascynującej muzycznej podróży wypełnionej przyjemnościami. Nie zabrakło też będących swoistymi wisienkami na torcie arii z operetek: wspomnianej już „Księżniczki Czardasza” czy „Balu w Savoyu”. Do każdego z tych utworów Grażyna Brodzińska przebierała się w inną suknię, idealnie dobraną nie tylko do jej filigranowej sylwetki, lecz także do klimatu poszczególnych piosenek i arii, co uczyniło z koncertu swoisty pokaz mody.

Madame Brodzińska, jak sama podkreśla, bardzo ceni sobie współpracę z muzykami, prezentującymi rozmaite gatunki i umiejętności. Do swojego krynickiego koncertu zaprosiła zatem utalentowanego wokalistę młodego pokolenia, Marcina Jajkiewicza, który zaprezentował się w repertuarze musicalowym („Upiór w Operze”), a także piosenkach Franka Sinatry i Elvisa Presley’a, które w jego interpretacji brzmią świeżo, promiennie i wprawiają w pozytywny nastrój, w dawce porównywalnej do czaru wstępów Michaela Buble. Obok niego, na scenie pojawił się Bogdan Kierejsza, skrzypek o urodzie amanta, błyskotliwym dowcipie, a przede wszystkim godnej pozazdroszczenia wirtuozerii, z jaką wyczarowuje karkołomne nieraz, muzyczne perły i brylanty. Każdy występ Bogdana Kierejszy to prawdziwy ogień na scenie i solidna dawka adrenaliny połączona z showmańską brawurą. Z kolei nutę nostalgii wniósł na scenę akordeonista Wiesław Prządka, przenosząc widzów w świat zamglonych, paryskich uliczek po zmierzchu. Zagrała także orkiestra, której młodzieńczą werwę i umiejętność zabawy dzwiękami, podziwiam od lat: Krakowska Młoda Filharmonia pod kierownictwem Tomasza Chmiela. Muzykom na scenie towarzyszyła para tancerzy, Hanna i Michał Kolano, którzy byli miłym dodatkiem wizualnym.

Trzymając się maksymy, że muzyka czyni dobro, nie tylko będąc nośnikiem wyższych idei, wzniosłych uczuć, kanwą do snucia opowieści o czasach minionych, burzliwych romansach, chwalebnych poświęceniach, lecz także wyzwalającą endorfiny, piękną rozrywką, koncert „Grażyna Brodzińska i jej goście” doskonale wypełnił swoje zadanie. Sama artystka podkreśla w wywiadach, iż jej celem jest wyrwanie widzów z monotonnej codzienności i przeniesienie ich na trzy godziny do barwnego, radosnego świata. Tak też było i w Krynicy, gdzie Madame Brodzińska jest zawsze serdecznie witana, podziwiana i oklaskiwana tak gorąco, że mogłaby nie schodzić ze sceny.

Ironia i sarkazm tańczą tango. „Kandyd” w Operze Krakowskiej.

„Optymista twierdzi, że żyjemy w najlepszym z możliwych światów, a pesymista obawia się, że to prawda.” (James Branch Cabell)

Czy nasz świat jest doskonały? Czy rzeczywistość, w której kontynuujemy naszą egzystencję, jest najlepszą, jakiej możemy doświadczyć i na jaką zasługujemy? A jeśli, cytując Szekspira i jego „Burzę”, „piekło jest puste, wszystkie diabły są tutaj”? I nasze „tu i teraz” jest najgorszym z możliwych wariantów, tylko, że lepszych po prostu nie ma? Czy nadzieja jest przysłowiową „matką głupich” i czy zło, które nas dotyka, jest nieuniknione? Czy prawdziwym jest powiedzenie „jeśli chcesz rozśmieszyć Boga, opowiedz mu o swoich planach”? Setki pytań i tyleż samo filozofów, poszukujących odpowiedzi.

Voltaire nie miał złudzeń. Jego „Kandyd” jest ostrą satyrą wymierzoną we wszystkich niepoprawnych optymistów, w szczególności zwolenników filozofii Leibniza. Satyryczna nowela epoki oświecenia, nazywana przez polonistów „powiastką filozoficzną”, została zainspirowana autentycznymi wydarzeniami, takimi jak trzęsienie ziemi w Lizbonie w 1755 roku, czy Wojna Siedmioletnia (1756-63). Śmiały język literacki i jeszcze śmielsza, gorsząca jak na jego czasy (a nawet dla niektórych także współcześnie) fabuła.

Leonard Bernstein miał ogromne poczucie humoru, decydując się zamienić to przesiąknięte katastrofizmem i perwersją dzieło w operetkę komiczną, nazywaną też musicalem. Współpracował z kilkoma librecistami, samemu będąc jednocześnie autorem niektórych tekstów piosenek. Prapremiera w 1956 roku nie została jednak odebrana pozytywnie. Głównej librecistce, Lillian Hellman, zarzucano zbyt poważny język, kontrastujący z muzyką Bernsteina. Po jej śmierci w 1988 roku kompozytor dokonał kilku korekt i finalną, znaną dziś wersję „Kandyda”, wykonano koncertowo pod jego batutą rok pózniej w Londynie.

Kraków otrzymał niebanalny prezent w postaci spektaklu w reżyserii Michała Znanieckiego. Inscenizację, która stawia wszystkie wartości do góry nogami, „śmieszy, tumani, przestrasza”, puszcza oko do widza i zmusza do zastanowienia się nad sensem życia. O, ileż filozofii w rozrywce i rozrywki w filozofii!
I choć ze sceny nie pada zdanie, iż jedna z bohaterek, Old Lady, jest córką polskiego papieża (co wyraznie zaznaczone jest przez narratora we wspomnianym wyżej, londyńskim wykonaniu), mamy do czynienia z odważnym przedstawieniem adresowanym do widzów o specyficznym poczuciu humoru. Bardziej zdewociała publiczność może nawet mówić o obrazoburczym spektaklu, co tylko działa na jego korzyść.

Porządna dawka absurdu jest tu wprost zniewalająca. Mamy zatem na scenie żwawo podskakujący balet w czarnych, szpiczastych kapturach inkwizycji w Lizbonie, wesołe, roztańczone niewiasty w purytańskich szatach, fruwające to tu, to tam wnętrzności, zasugerowane czerwonymi wstęgami, pląsy biskupa i rabina w rytmie walca, bezczelnie zabawne analogie do sytuacji współczesnych, takich jak pożar katedry Notre Dame w Paryżu. Absolutnym hitem jest balet przywiązanych do drewnianych pali „niewiernych” skazańców w Republice Jezuickiej. Zaś scena tanga gubernatora Buenos Aires z transwestytą z różą w zębach nawiązuje do komedii Billy’ego Wildera „Pół żartem, pół serio”, gdzie jeden z bohaterów wypowiada słynną kwestię „Nikt nie jest doskonały”.

Wszystko rozgrywa się wśród regałów z książkami, które krakowianie sami dostarczyli do opery z własnych, prywatnych zbiorów. Są one elementem scenografii autorstwa Luigiego Scoglio, słynącego z kreatywności i bardzo odkrywczych rozwiązań scenicznych. Tym razem nie było inaczej, choć inscenizacja chwilami nacechowana jest naiwnością i prowizorką, jednak bezsprzecznie dostrzegalna jest celowość tych zabiegów.
Kostiumy zaprojektował sam Michał Znaniecki, inspirując się rycinami ilustrującymi dzieło Voltaire’a. Przeważa czerń i biel, panie noszą wysokie, białe peruki, których nie powstydziłaby się sama Maria Antonina. Tylko Kandyd ubrany jest współcześnie, zawieszony w próżni, uwięziony w perpetuum mobile serii niefortunnych zdarzeń.

Miałam przyjemność podziwiać na scenie Opery Krakowskiej dwie różne obsady. I tak oto, postać Kandyda w interpretacji Łukasza Gaja wypada bardziej serio, bardziej „operowo” i dość zachowawczo. Natomiast Wojciech Sokolnicki dodał swojemu bohaterowi trochę musicalowego luzu. Jego aktorstwo jest naturalne i swobodne. Katarzyna Oleś-Blacha jako Kunegunda śpiewa całą sobą i prezentuje się przezabawnie. Solistka obdarzona jest dużym talentem komicznym, który wykorzystała tu bardzo umiejętnie. Kunegudna Joanny Moskowicz ma w sobie dużo wdzięku, zmysłowości, lisiego sprytu. Dodatkowym atutem solistki jest przyprawiający o dreszcz sopran koloraturowy. Artystka bawi się swoim głosem i tworzy magię na scenie, zwłaszcza w popisowej arii „Glitter and be gay”, którą publiczność nagrodziła długimi brawami. Wcielenie Olgi Maroszek w postać Old Lady jest śmiałe, zadziorne, wręcz drapieżne. Ta młoda mezzosopranistka dała się poznać od strony musicalowej, w której doskonale się odnalazła. Old Lady Małgorzaty Walewskiej jest bardziej dystyngowana i chłodna, sypiąca gorzką ironią jak z rękawa, rozbrajająco zdystansowana do swojej własnej, niebanalnej historii. Jej interpretacje wokalne pozostały w duchu operowym i choć w samochwalczej piosence „I am easily assimilated” zabrakło odrobiny pazura, Walewska pokazała swoje inne niż dotychczas, bardziej komediowe oblicze. Przed Hubertem Zapiórem i Bartłomiejem Misiudą, wykonawcami partii Maksymiliana, postawiono zadanie bardziej choreograficzne niż wokalne, które obaj zinterpretowali na swój sposób. U Zapióra nie sposób nie dostrzec ewidentnej przesady i celowej karykaturalności w kontraście do nieco bardziej zrównoważonej kreacji Misiudy. Na uwagę zasługują także: Krzysztof Kozarek jako Gubernator (praktycznie nierozpoznawalny pod charakteryzacją, i jego piękna artykulacja anglojęzycznego tekstu, najwyrazniejsza z całego męskiego grona solistów) oraz Michał Kutnik jako demoniczny, palący książki, ogarnięty furią Marcin, uosobienie pesymizmu.

Czy coś mogłoby zakłócić ten korowód barwnych postaci i malowniczych destynacji? Chyba czynnikiem najbardziej działającym na niekorzyść spektaklu jest postać narratora – Voltaire’a. W obu obejrzanych przeze mnie spektaklach zagrał go dziennikarz Sławomir Mokrzycki. Jego monotonny głos, relacjonujący to, co wydarzyło się na scenie, a także cywilny, współczesny ubiór pośród widowiskowych kostiumów, zaburzają rytm przedstawienia. Narracja Mokrzyckiego brzmi jeszcze mniej emocjonalnie niż telewizyjnego lektora, co odcina się w dość irytujący sposób od całokształtu kipiącej sarkazmem, wartkiej opowieści.

Kolejnym problemem jest kwestia językowa. Osobiście nie przeszkadzały mi polskie dialogi i śpiew w języku angielskim (w kwestii wymowy i akcentu poszczególnych solistów, jako dyplomowany anglista pozwolę sobie na sugestywne milczenie). Natomiast „tłumaczenie” okazało się mylące i wprowadzające spory chaos. Napisy wyświetlane w operze nie były bowiem wiernie przetłumaczonymi anglojęzycznymi piosenkami, lecz polskim tekstem dopisanym do poprzednich inscenizacji „Kandyda”, m.in. tej z Teatru Wielkiego w Łodzi w reżyserii Tomasza Koniny. Tak oto, np. w piosence Old Lady ginie istotna wzmianka, że bohaterka urodziła się w części Europy zwanej Rovno-Gubernya, czyli mniej-więcej na terenach Wołynia, skąd z kolei pochodził ojciec Bernsteina. Najlepszym rozwiązaniem byłoby zatem, by nie czytać napisów, gdyby nie wyżej wspomniana przeze mnie wymowa u większości obsady.

Kierownictwo muzyczne objął Sławomir Chrzanowski, jednak poprowadził orkiestrę zbyt ciężko jak na broadway’owski styl Bernsteina. Zwłaszcza w żywiołowej uwerturze, muzyce zabrakło płynności, melodyjności, musicalowego animuszu. Odrobinę lepiej poradził sobie młody dyrygent Joachim Kołpanowicz i choć w uwerturze wyraznie słychać było problem z nadaniem właściwego tempa, orkiestra rozkręciła się z czasem, muzyka „ożyła” i nabrała wigoru. Wspaniale natomiast wypadł Chór Opery Krakowskiej, na który musicalowy repertuar podziałał niczym zastrzyk z adrenaliny.

Czy konserwatywny Kraków jest gotowy na fabularnie skandalicznego „Kandyda” w przesiąkniętej wisielczym (dosłownie!) humorem, śmiałej reżyserii Michała Znanieckiego? Mam nadzieję, że tak, o czym świadczy chociażby pełna widownia obu obejrzanych przeze mnie przedstawień. „Kandyd” Znanieckiego jest mroczny, z elementami horroru i groteski. Porywa do tańca i wywołuje salwy śmiechu, a jednocześnie daje bolesną lekcję życia, uświadamiając nam, co jest, a co powinno być dla nas ważne oraz co tracimy w codziennym pędzie za zbytkiem. Skłania do poszukiwań odpowiedzi na pytanie jak postępować, by nasz świat, w całej swej niedoskonałości, stał się tym najlepszym z możliwych.

Wielka gala w hołdzie wybitnej śpiewaczce. Inauguracja Drugiego Letniego Festiwalu Operetkowego na Wiśle im. Iwony Borowickiej w Krakowie.

„Oprócz nośnego głosu, świetnych warunków zewnętrznych, posiadała również umiejętność bycia na scenie. Posiadała klasę. Tego nie nauczy żadna szkoła, to trzeba mieć we krwi.” Tak pisano o Iwonie Borowickiej w „Przekroju” w 1984 roku.
Była artystką uwielbianą przez publiczność i wychwalaną przez krytyków. Znawca i popularyzator teatru muzycznego Bogusław Kaczyński traktował ją niemal jak boski, nadludzki byt. Jej głos, prezencja, osobowość sceniczna, charyzma i elegancja wzbudzają zachwyt do dziś, choć od śmierci Primadonny mija właśnie 35 lat.

By uczcić pamięć o Iwonie Borowickiej, krakowscy artyści już po raz drugi zorganizowali Letni Festiwal Operetkowy na Wiśle jej imienia. Sercem, mózgiem i duszą całego przedsięwzięcia jest Sybilla Borowicka, synowa słynnej primadonny. Osoba niezwykła, ciepła, o wielkim sercu, uwielbiana zarówno przez artystów, jak i melomanów. To dzięki niej operetka powraca na krakowskie sceny w swojej najlepszej, bo klasycznej formie. Galę wyreżyserował wielki pasjonat operetki, aktor i konferansjer Łukasz Lech, przy nieocenionym wsparciu przyjaciół – Sybilli Borowickiej oraz Jakuba Oczkowskiego. I naturalnie ją poprowadził, gdyż publiczność operetkowa, nie tylko w Małopolsce, ceni sobie nad wyraz merytoryczną, elegancką i zabawną konferansjerkę Łukasza Lecha. Tym razem na scenie towarzyszyła mu Grażyna Brodzińska, której obecność do końca trzymana była w tajemnicy. Krakowska publiczność miała zatem okazję po raz pierwszy podziwiać królową operetki w roli prowadzącej.

Festiwal rozpoczął się od uroczystej gali w gmachu Opery Krakowskiej przy ulicy Lubicz, gdzie niegdyś przez kilka dekad istniała i prężnie działała Operetka Krakowska. To właśnie na tamtejszej scenie Iwona Borowicka święciła największe triumfy.
Do udziału w gali zaproszono śpiewaków kilku pokoleń. Zarówno związanych stricte z operetką i operą, jak i z musicalem.
Wspaniale zaprezentowali się młodzi artyści teatrów muzycznych: Anna Lasota, która nie tylko olśniewa nieprzeciętną urodą, lecz również wzrusza anielskim sopranem (jej solowe wykonanie „Pieśni o Wilii” z „Wesołej Wdówki” Franza Lehara potwierdziło wszechstronność jej talentu) oraz doskonale odnajdujący się w musicalowym repertuarze baryton Jakub Milewski – prawdziwy kameleon na scenie, czy to w sentymentalnym monologu idealisty „Śnić sen najpiękniejszy ze snów” z „Człowieka z La Manchy”, czy w samochwalczej, pełnej czarnego humoru piosence „Kramu tego król” ze słynnych „Nędzników”. Drugi z tych utworów zaśpiewał w duecie z Bożeną Zawiślak-Dolny, gwiazdą Opery Krakowskiej, która mając w swoim dorobku artystycznym kreacje najsłynniejszych operowych bohaterek, z Carmen na czele, w krainie musicalu czuje się równie swobodnie. Bożena Zawiślak-Dolny odznacza się nie tylko wielką charyzmą i talentem, lecz także dużym dystansem do siebie, co nieczęsto można zaobserwować u śpiewaczek tej klasy. Kolejną solistką była Aleksandra Orłowska-Jabłońska, która w 2017 roku zachwyciła publiczność Opery Śląskiej kreacją Sylvii w „Księżniczce Czardasza”, a obecnie wykonuje partię Zuzanny w „Weselu Figara” na scenie Warszawskiej Opery Kameralnej. Tym razem powróciła do repertuaru operetkowego, w którym, co widać i słychać, jej głos czuje się dobrze i zaśpiewała m.in. „To właśnie ja, Lulu” z „Damy od Maxima”, operetki autorstwa polskiego kompozytora Ryszarda Sielickiego. Prawdziwą niespodzianką było pojawienie się Katarzyny Oleś-Blachy. Jej sopran koloraturowy uświetnił drugą, musicalową część koncertu w duecie Christine i Upiora z „Upiora w Operze” Andrew Lloyd Webbera. Obecność Łukasza Ratajczaka natomiast to prawdziwa gratka dla wielbicieli operetki w klasycznym wydaniu. Młody tenor odziedziczył po swych śpiewających rodzicach nie tylko piękny, dzwięczny głos, lecz także ogromną swobodę sceniczną i wręcz arystokratyczną nonszalancję. Na scenie nie mogło także zabraknąć Jakuba Oczkowskiego, od lat współpracującego z Łukaszem Lechem. Tenor o promiennym uśmiechu i szerokim repertuarze jest ulubieńcem publiczności. Błyszczy wręcz dosłownie, także swą spektakularną, estradową garderobą.
Gośćmi honorowymi koncertu byli artyści, którzy przez kolejne dekady królują na operowych i operetkowych scenach, a ich nazwiska obrosły już żywą legendą. Są nimi Krystyna Tyburowska i Jan Wilga, uwielbiani przez Bogusława Kaczyńskiego i inspirujący kilka pokoleń śpiewaków. Tego wieczoru oboje zostali uhonorowani srebrnym medalem Zasłużony Kulturze Gloria Artis, przyznawanym przez Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego.

Solistom towarzyszyła Orkiestra Arte Symfoniko pod batutą Mieczysława Smydy, związanego z Krynicą i tamtejszym Festiwalem im. Jana Kiepury, gdzie od ponad 50 lat operetka przyciąga zakochanych w muzyce widzów jak magnes. Galę uświetnił także Balet Dworski Cracovia Danza oraz Chór Opery Krakowskiej.
Wszystko odbyło się w adekwatnej tematycznie scenografii, artyści wystąpili także w kostiumach, m.in. z „Wesołej Wdówki” czy „Nędzników”, dzięki czemu powstało widowisko atrakcyjne nie tylko muzycznie, lecz i wizualnie. Lekkie i przyjemne w odbiorze, dla widzów w każdym wieku.

Urozmaicony repertuar, duża liczba solistów, balet w tradycyjnych kostiumach, scena udekorowana kwiatami, dobrze poprowadzona orkiestra, błyskotliwa konferansjerka, to niewątpliwie przepis na udane rozpoczęcie festiwalu operetkowego. Bo operetka i musical mają przede wszystkim dawać radość, być kolorowym fajerwerkiem na szarym, pochmurnym niebie naszej codzienności. O taką formę zadbał Łukasz Lech i oby muzyka Lehara, Kalmana, czy Abrahama, pojawiała się w niej jak najczęściej.
Kolejne koncerty festiwalowe to już plener i barka na Wiśle, odpływająca spod Wzgórza Wawelskiego. A na pokładzie, co tydzień inni soliści i inne tematy muzyczne, co stwarza ciekawą możliwość uatrakcyjnienia sobie letnich wieczorów.

Sen o Dalekim Wschodzie. „Kraina Uśmiechu” w Teatrze Muzycznym w Lublinie.

„Chcę jechać do chińskiej miłości,
chcę jechać do chińskiej wiśni,
najłatwiej tam i najprościej
sen chiński mi się wyśni.
Może
jakiś szumiący dostojnik
nieznany, żółty i ciemny,
w ramionach jedwabiem strojnych
nauczy mnie chińskich tajemnic?”

(Maria Pawlikowska-Jasnorzewska, „Chinoiserie”, 1924)

Każda miłość jest odkrywaniem nowej krainy. Niczym podróżnik, przybijający do obcego brzegu swym targanym przez wichry żaglowcem, zstępujemy na nieznany ląd i z ciekawością kroczymy wgłąb, coraz dalej. Tak wygląda każdy początek miłości. I czasami nowo poznany ląd staje się naszym domem, naszą bezpieczną przystanią. A innym razem – nie. Liza, bohaterka operetki Franza Lehara „Kraina uśmiechu”, miała nadzieję, że jej dom będzie tam, gdzie jej serce, które zaprowadziło ją z rozkołysanego walcem Wiednia aż do dalekich Chin. Tak się jednak nie stało. Bo w operetkach happy end wcale nie jest regułą, a dzięki jego braku, opowiedziane w nich historie stają się znacznie bardziej życiowe.

Muzyka, którą Franz Lehar skomponował do „Krainy uśmiechu”, nie od razu została doceniona. Pierwotnie rozbrzmiewała ona w operetce „Żółty kaftan” (1923), gdzie, owszem, wątkiem przewodnim była miłość wiedeńskiej arystokratki i chińskiego księcia, który zabiera ją do swego kraju. Jednak historia miała wydźwięk zdecydowanie komiczny i kończyła się przelukrowanym happy endem, co najprawdopodobniej spowodowało szybkie zdjęcie spektaklu z afiszy. Librecista Fritz Löhner-Beda poddał dzieło licznym przeróbkom, skondensował akcję, urealnił partie buffo, dokonał skreślenia zbędnych chórów i odsłon. Tym samym pozbywając się oderwanego od rzeczywistości, szczęśliwego zakończenia. Partia księcia Su-Czonga, powstała wówczas z myślą o Richardzie Tauberze, zapisała się w annałach historii operetki dzięki pieśni „Twoim jest serce me”. Stała się ona najsłynniejszą i najpiękniejszą w repertuarze śpiewaka.
„Kraina uśmiechu” doczekała się premiery 10 października 1929 roku i odniosła duży sukces, pomimo gasnącej już wśród europejskich kompozytorów mody na orientalizm (nasilonej głównie na przełomie XIX i XX wieku).

Na scenie Teatru Muzycznego w Lublinie „Kraina uśmiechu” rozkwitła pełnią swojego muzycznego i fabularnego piękna, niczym kwiat lotosu. To trudna sztuka w obecnych rozpędzonych czasach, gdy reżyserzy dwoją się i troją by z uporem maniaka przybliżyć operetkę współczesnemu widzowi, wymyślając współczesne, plastikowe inscenizacje i wplatając do dialogów dowcipy rodem z kabaretu niskich lotów. Na szczęście, reżyserka Joanna Lewicka postawiła na klasykę. Podeszła do melodramatu Lehara z miłością i dbałością o każdy najmniejszy detal. Pozwalając widzowi oderwać się od „tu i teraz” i odbyć podróż do innych światów. Światów, których już nie ma, a jednak wciąż urzekają bajkowością scenerii, salonowymi manierami, zapachem egzotyki, nienachalną teatralnością i subtelnością. Świat „Krainy uśmiechu” jest takim, w którym każdy z nas chciałby się znaleźć, choć przez jeden dzień swojego życia.

Wiedeń na lubelskiej scenie jest oszczędny, lecz wystarczający. Bo to soliści, chórzyści i balet stanowią żywą scenografię. W tle interakcji pomiędzy głównymi bohaterami wciąż coś się dzieje. Mamy więc akrobatów, muzyków, lub przechadzających się jak w półśnie, innych bohaterów. Ruch sceniczny odgrywa tu niesłychanie istotną rolę, buduje pierwszy i dalsze plany, a także tworzy nastrój każdej z odsłon. Dodatkowym atutem są piękne, czasami wręcz spektakularne (jak w przypadku Baronowej) kostiumy. One w zupełności wystarczają, a na zielonej murawie, spowitej delikatną mgłą, prezentują się niczym plan filmowy z „Trędowatej” lub „Nocy i dni”.
Zdecydowanie większym przepychem odznaczają się Chiny w drugim i trzecim akcie. Choć i tutaj najistotniejszą rolę odgrywa choreografia, perfekcyjnie zsynchronizowany z muzyką balet oraz budujące klimat dalekowschodniego orientu światła. Papierowe lampiony, wachlarze, złote kombinezony baletu, lśniące, powłóczyste szaty solistów – wszystko to odbija się w lustrzanej podłodze, tworząc zapierający dech w piersiach efekt tafli jeziora, po którym stąpają bohaterowie. To z mojej strony oczywiście tylko marna próba ubrania w słowa tej niezwykle plastycznej oprawy wizualnej spektaklu. Spektaklu, który urzeka kreatywnością rozwiązań scenicznych – suma summarum prostych, lecz niezwykle efektownych. Aż zapragnęłam zobaczyć kiedyś, w przyszłości, podobnie zrealizowaną „Turandot”, bo na takie Chiny opera Pucciniego z pewnością by zasługiwała.

Czynnikiem cementującym wiarygodność i płynność inscenizacji jest zatem ruch sceniczny. I większość solistów posługuje się nim bardzo naturalnie. Anna Barska w partii Lizy wzrusza portretując – zarówno grą aktorską, jak i śpiewem – pełną młodzieńczego uroku i ciekawości świata kobietę, przechodzącą przez kolejne fazy zakochania, aż do jego gorzkiego finału. To artystka operetkowa świadoma każdego gestu i nie ulega wątpliwości, że scena jest jej środowiskiem naturalnym.
Partnerujący jej podczas premierowego spektaklu Sławomir Naborczyk jako książę Su-Czong może poszczycić się bardzo wysokim poziomem wokalnym. Duży głos o ładnej barwie sprawił, że z pewnością niejedno serce na widowni zabiło mocniej, słuchając arii „Twoim jest serce me”, „Kwiat jabłoni”, czy „Uśmiech na ustach” w wykonaniu tego młodego, utalentowanego tenora. Szkoda tylko, że jego ruch sceniczny pozostawia wiele do życzenia. Widoczne to jest zwłaszcza podczas śpiewania do publiczności – wówczas artysta machinalnie wykonuje wciąż ten sam, wahadłowy ruch ręką. Powtarza go na wszystkich koncertach w partiach solowych i tegoż gestu nie może pozbyć się również jako Su-Czong, przez co traci na wiarygodności. Trudno też wyczytać z jego twarzy cierpienie emocjonalnego rozdarcia bohatera pomiędzy miłością a obowiązkiem.
Znacznie lepiej aktorsko zaprezentował się Jakub Gąska – książę w drugiej obsadzie. Choć jego Su-Czong jest zdecydowanie bardziej oszczędny choreograficznie, solista buduje swoją postać emocjami, mimiką twarzy, spojrzeniem. Zagrać tłumione uczucia to nie lada sztuka i Jakub Gąska, od lat związany ze sceną operetkową i musicalową, potrafi to doskonale. Urzeka również jasną, słoneczną barwą głosu i nie ulega wątpliwości, że świetnie rozumie o czym śpiewa i przeżywa to wraz ze swym bohaterem.
Siostra Su-Czonga, księżniczka Mi, w obu obsadach jest diametralnie inna. W interpretacji Doroty Szostak-Gąski (pierwsza premiera) jest swobodna i dziewczęca, jednak nie traci przy tym majestatu odgrywanej postaci. Paulina Janczaruk zaś, choć rewelacyjna wokalnie, odrobinę przerysowała swą bohaterkę. Jej Mi jest nazbyt rozbrykana i kapryśna, przez co trudniej było mi z nią sympatyzować.
Ciekawe role charakterystyczne stworzyli również występujący w obu premierach: Łukasz Ratajczak jako hrabia Gustav von Pottenstein (syn śpiewaków, operetkowy żywioł ma we krwi, co widać w jego swobodnym aktorstwie, nienagannej dykcji, lekkości śpiewu i niewymuszonym poczuciu humoru); Paweł Wrona jako Czang – oszczędny w geście, buduje swą postać przede wszystkim głosem, budząc jednocześnie grozę, respekt i podziw; z kolei Andrzej Witlewski jako sekretarz Fu-Li miał spore pole do popisu by zabłysnąć poczuciem humoru, szkoda natomiast, że ten utalentowany śpiewak miał tu jedynie partię mówioną; oraz fenomenalna Małgorzata Rapa jako Baronowa – istny żeński Don Giovanni, postać niewątpliwie charakterystyczna, najsilniejszy element komiczny całego spektaklu.

Jednakże, cała magia historii opowiedzianej w „Krainie uśmiechu” tkwi w muzyce Franza Lehara. Kierownictwo muzyczne objął zauroczony operetką dyrygent Przemysław Fiugajski i to zauroczenie słychać było od uwertury, poprzez każdy walc, każdą arię i duet oraz partie baletowe. Muzyka Lehara pod jego batutą jest porywająca, brzmi świeżo, energicznie, z podkreśleniem jej wszystkich orientalnych naleciałości. Pozwala odbyć egzotyczną podróż do krainy dźwięków, a także smaków i zapachów.

I choć podróż Lizy łamie jej serce i nie pozwala by Kwiat Lotosu zapuścił korzenie na Dalekim Wschodzie, widz Teatru Muzycznego w Lublinie na pewno nie powróci rozczarowany z tej operetkowej wyprawy. Dla głównej bohaterki kończy się ona jak sen małej dziewczynki o wielkiej przygodzie. Dla publiczności – rozbudza apetyt na więcej. By przeżyć wizualną i muzyczną ucztę po raz kolejny, nie szczędząc sobie wzruszeń historią kochanków z dwóch różnych światów.

Opowieść o miłości, która nie może przetrwać z powodu licznych barier – kulturowych, obyczajowych, geograficznych, politycznych – obala mit operetki jako oderwanej od prawdziwego życia, bajkowej wydmuszki. Przybliża ją każdemu z nas, bez konieczności zmiany kontekstu historycznego. Spektakl w reżyserii Joanny Lewickiej rozbudza miłość do operetki zarówno u nowicjuszy, jak i u sceptyków, zrażonych uprzednio do tego gatunku. Oraz jest spełnieniem marzeń i tęsknot tych, którzy o klasycznie zinscenizowanej operetce śnią „w kwietniową, księżycową noc”.