W nawiedzonym hotelu. „Ognisty Anioł” w Teatrze Wielkim Operze Narodowej.

Opera przybiera coraz bardziej zaskakujące formy wizualne. Zaczynam zastanawiać się, czy koniecznie istnieje potrzeba nadawania jej dodatkowego znaczenia, poza tym, które już wnosi muzyka i libretto.

W „Ognistym Aniele” Prokofieva jest tyle przejmujących dzwięków, które pobudzają zmysły i przyśpieszają akcję serca, libretto opiewa historię tak mocno oddziałującą na wyobraznię… Historię mistyczną, mroczną, przepełnioną dramatyzmem opętania, obsesji, niespełnienia, pożądania, alienacji, wykluczenia, potępienia. A więc właściwie, po co na siłę wpychać losy bohaterów w inny wymiar?

Reżyser Mariusz Treliński umieścił akcję w obskurnym współczesnym hotelu, w którym dzieje się tyle, że chwilami nie wiadomo, w którą stronę patrzeć. Statyści w cudacznych strojach, wykonujący zagadkowe dla mnie czynności (szczytem był jegomość z aparatem fotograficznym, błyskającym publiczności flashem po oczach), wkraczają na scenę zupełnie nagle, sieją zamęt i tak samo nagle znikają. Do tego nieodzowne u tegoż reżysera odniesienia do popkultury, tu i ówdzie w stylizacjach postaci i elementach scenograficznych.

Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że zródłem inspiracji był piąty sezon serialu „American Horror Story” Ryana Murphy’ego, pod tytułem „Hotel”. Jestem wielbicielką tego krwawego, nieco przerysowanego, nacechowanego brutalnym erotyzmem serialu. Nie jestem jednak pewna, czy chcę go oglądać na scenie operowej. Osobiście nie poszukuję w operze akurat takich rozwiązań. I nie należę do widzów, do których one przemawiają. Choć grono publiczności łaknącej kultury wysokiej przesyconej popkulturą niewątpliwie istnieje, a może nawet, z kolejnymi pokoleniami, powiększa się.

Kilka lat studiów na Akademii Sztuk Pięknych, ponad 25 lat odwiedzania oper w kraju i za granicą i nadal muszę z czystym sumieniem przyznać, że wiele współczesnych inscenizacji – w tym także Trelińskiego – pozostaje dla mnie niezrozumiałych.

Na szczęście, przyjemnością było słuchanie orkiestry pod batutą młodego, energicznego dyrygenta Bassema Akiki, jak również śpiewu solistów. Wokalnie, na wysokości zadania staje nie tylko dwójka głównych bohaterów – Ausrine Stundyte (Renata) i Scott Hendricks (Ruprecht), ale także, a może wręcz przede wszystkim, utalentowane polskie mezzosopranistki: Agnieszka Rehlis jako Wróżka/Widmo i Bernadetta Grabias w partii właścicielki hotelu. Obie śpiewaczki stworzyły bardzo wyraziste, choć epizodyczne kreacje aktorskie.

Różnorodność, światowość, jeden element zaskoczenia za drugim – często wbrew logice. To wszystko można zobaczyć na scenie narodowej w „Ognistym Aniele” Trelińskiego. W nawiedzonym hotelu, w królestwie mrocznego chaosu.

 

03
Agnieszka Rehlis jako Widmo
04
Beata Fischer i Agnieszka Rehlis

Czy w tym szaleństwie jest metoda? „Miłość do Trzech Pomarańczy” w Operze Krakowskiej.

Czy można połączyć „Lot nad kukułczym gniazdem” z baśnią?
U Znanieckiego, jak przekonałam się oglądając „Miłość do Trzech Pomarańczy” Prokofiewa w Operze Krakowskiej, wszystko jest możliwe.

Muzyka jest niezwykle agresywna, niepokojąca, skomplikowana i na pewno nie sposób przy niej odpoczywać. Jak więc ją nieco uatrakcyjnić? Wszelkimi możliwymi środkami wizualnymi. Scenografia rodem z kosmosu, czy szpitala psychiatrycznego, szalona ilość multimediów, tłumy statystów, poruszających się między innymi na wózkach inwalidzkich. Dziwaczne rekwizyty, jak spuszczany z sufitu gigantyczny widelec, czy turlający się po scenie monstrualnych rozmiarów talerz. Do tego spora dawka groteski w reżyserii, która gdy ma bawić, raczej przeraża, zadziwia, szokuje. Czarny humor tak czarny, aż wywołuje niepokój.

To bardzo dziwny, psychodeliczny spektakl, dający wrażenie snu wariata, do którego zostaje wciągnięty widz (chórzyści zasiadają pomiędzy publicznością, nawet w odległych rzędach). Surrealizm do granic absurdu, trochę jak w czeskim filmie, a trochę jak w amerykańskim science-fiction z lat osiemdziesiątych. Zakończenie również nie jest typowe dla bajki, jaką w istocie jest cała opowieść.
Jeśli ktoś marzy o całkowitym, permanentnym oderwaniu się od rzeczywistości w operze, to jest właśnie to.