W cieniu Primadonny. „Callas Master Class” w Operze Śląskiej.

„Artyści to także rodzaj widm, tylko tu, na ziemi.”
(Stanisław Ignacy Witkiewicz, „W małym dworku”)

Powiada się, że czynią nasz świat lepszym. Że są naszymi ostatnimi łącznikami z pierwiastkiem boskim, ponieważ talent czyni ich kimś więcej niż tylko zwykłymi śmiertelnikami. Niczym neurony przewodzące bodźce do mózgu, to właśnie oni wysyłają do naszych serc i dusz te szczególne emocje, na co dzień przez nas skrywane i pomijane. Artyści.
Obserwowani z widowni, są dla nas, widzów, niemal duchami. Przeobrażają się w bohaterów już dawno zagarniętych przez wiatr historii. Śpiewają i mówią zapomnianymi językami, przeplatanymi co rusz jakimś archaizmem, zakurzoną poezją dźwięków i słów. A przecież są ludźmi, takimi jak my. Kochają, nienawidzą, cierpią, walczą o coś, padają na ziemię bez sił, by powstać znowu i znowu, w nieustannym perpetuum mobile swej ziemskiej wędrówki.
Taką właśnie Marię Callas chciał pokazać Terrence McNally, autor sztuki „Callas. Master Class.”

Callas – La Divina – jest postacią, której nikomu nie trzeba przedstawiać. Osobiście nie znam ani jednego człowieka, który nie słyszałby o niej chociaż raz w życiu. Dla wielu to właśnie jej nazwisko budzi pierwsze silne skojarzenie z pojęciem „opera”. Była bohaterką skandali, osaczana przez media z powodu jej wieloletniego związku z Arystotelesem Onassisem. Jej styl, od fryzury i makijażu po ubiór, po dzień dzisiejszy znajduje tłumy naśladowczyń. Jej głos wykorzystywano w ścieżkach dźwiękowych słynnych tytułów kinematografii; któż z nas nie pamięta sceny z filmu „Filadelfia”, gdy bohater grany przez Toma Hanksa tłumaczy przyjacielowi arię „La mamma morta” w jej wykonaniu. Była także bohaterką piosenek rozrywkowych; śpiewały o niej zarówno Marilyn Monroe („Specialization”), jak i Celine Dion („La Diva”). Historię życia Primadonny Stulecia, przypominającą libretto opery tragicznej, brali na warsztat reżyserzy filmów i seriali. Zapominając często o jej artystycznym kunszcie i operowych kreacjach. McNally zmieścił w swoim dwuaktowym dramacie obie te sylwetki: Callas-artystki i Callas-kobiety, tworząc elektryzującą, pełnowymiarową postać.

Jakie cechy powinna posiadać artystka, która podejmie się wcielić w tę jakże ikoniczną bohaterkę? Krystyna Janda w spektaklu Och-Teatru (premiera: pazdziernik 2015) udowodniła, że wcale nie musi ona być śpiewaczką. Powinna natomiast posiadać ogromną charyzmę, specyficzny, budzący niepokój tembr głosu, dostojną prezencję i gorący temperament skrzętnie ukrywany pod maską wyniosłego chłodu. Te wszystkie cechy tchnęła w postać Callas także Joanna Kściuczyk-Jędrusik, której powierzono główną rolę w najnowszej premierze Opery Śląskiej w Bytomiu – „Callas. Master Class” w reżyserii Roberta Talarczyka.

Reżyser nie odbiegł w swej wizji od pierwotnego założenia dramatu. Widzimy zatem pustą scenę, praktycznie pozbawioną scenografii, fortepian, zasiadającego przy nim, nieśmiałego pianistę (w tej roli rozbrajająco bezradny Piotr Kopiński), pulpit z nutami, krzesło, kilka drobnych rekwizytów, świadczących o tym, że zaraz odbędzie się tu lekcja śpiewu operowego.
Lecz nie jest to „po prostu” lekcja, „po prostu” śpiewu. Callas (fenomenalna Joanna Kściuczyk-Jędrusik) jako pedagog pokazuje bowiem swoim kursantom nie tyle niuanse techniczne wokalistyki, lecz przede wszystkim wprowadza ich w tajniki tego, co dla śpiewaka powinno być nie mniej ważne – interpretacji. Sposób, w jaki to robi, jest specyficzny, lecz w końcu mamy do czynienia z divą. Być może dlatego jej młodzi uczniowie (Ewelina Szybilska – sopran koloraturowy, Maciej Komandera – tenor oraz Anna Wiśniewska-Schoppa – sopran dramatyczny) są zestresowani, by nie powiedzieć: przerażeni. Czasem złoszczą się na swą nauczycielkę, innym razem płaczą przed jej obliczem, to znów próbują ją oczarować. Fascynują się postacią Callas i boją się jej równie mocno. Co jednak nie wstrzymuje ich determinacji. Pragnienie by uszczknąć choć odrobinę z jej artystycznego geniuszu prowadzi ich na ścieżkę licznych upokorzeń.
Lecz Callas nie jest potworem, jakim widzą ją początkujący śpiewacy. Pokazuje im świat opery, zarówno sceniczny, jak i zakulisowy, takim, jaki jest naprawdę: jako wyboistą drogę, gdzie za dążenie do perfekcji i umiłowanie sztuki ponad wszystko, płaci się najwyższą cenę. Callas pragnie uzmysłowić debiutantom, że autentyczność na scenie kosztować ich będzie obnażenie najbardziej skrywanych emocji, wykrzesanie z siebie gigantycznych pokładów empatii, a nawet wyzbycie się własnej tożsamości. Tym samym podaje im klucz do interpretacyjnej maestrii, z której sama słynęła. I do której kolejne pokolenia młodych śpiewaków niesłusznie przykładają coraz mniejszą wagę.

Najpiękniejszymi momentami spektaklu są jednak te, w których tytułowa bohaterka zatraca się w sztuce. Gdy słuchając śpiewu swych uczniów, traci kontakt z rzeczywistością i wspomina czasy minionego splendoru, gdy była u szczytu kariery. W tym celu realizatorzy wykorzystali autentyczne nagrania Marii Callas, śpiewającej arie „Ah! non credea mirarti” z „Lunatyczki” Belliniego oraz „Vieni! t’affretta!” z „Makbeta” Verdiego, rozbrzmiewające w tle rozpaczliwych monologów primadonny. Callas najpełniej pokazuje wówczas ludzką twarz operowej divy. Snuje wspomnienia toksycznej relacji miłosnej z Onassisem, te zaś czynią z majestatycznej śpiewaczki kruchą, wyniszczoną emocjonalnie kobietę, która kochała za bardzo. Maria widzi mężczyznę swego życia i rozmawia z nim, choć wcale go tam nie ma. Kłóci się z nim, przeprasza, tęskni. Ten stan może zrozumieć jedynie kobieta chora z miłości, nie potrafiąca pogodzić się z definitywnym rozstaniem. Joanna Kściuczyk-Jędrusik portretuje ją z taką autentycznością, że siedząc na widowni, niemal czujemy jej ból.

Pięknym dopełnieniem spektaklu są kostiumy zaprojektowane przez Gosię Baczyńską. Dopracowane w najmniejszym detalu, zachwycają i wprowadzają w klimat początku lat siedemdziesiątych. Biały, elegancki strój Callas składający się ze spodni i peleryny w połączeniu z błękitną bluzką, dopełniony niebanalną biżuterią, to kwintesencja klasy i elegancji. Podobnie jak jej czarna wieczorowa suknia, pojawiająca się w scenie retrospekcji. Stroje jej uczniów zdradzają natomiast, z jakiej klasy społecznej może wywodzić się każdy z nich: u sopranistek, w jednym przypadku prosta sukienka, kurtka i botki, w innym, spektakularna, złocista suknia, zaś u tenora stylizacja nieodzownie kojarząca się z wizerunkiem Johna Travolty w „Gorączce sobotniej nocy”. Dzięki tym zabiegom wizualnym, oglądanie perypetii divy i debiutantów jest równie przyjemne jak słuchanie.

„Otworzyła dla nas, dla wszystkich śpiewaków świata, nowe drzwi, które dotychczas były zamknięte.”, mówiła o Callas słynna sopranistka Montserrat Caballe. „Za tymi drzwiami drzemała nie tylko wybitna muzyka, lecz także wybitna interpretacja. Dała szansę tym, którzy za nią podążyli, by mogli dokonać tego, co było niemal nieosiągalne zanim się pojawiła.”
I taka właśnie jest Maria Callas w spektaklu Opery Śląskiej. Nie poznajemy jej jednak jako gwiazdy lśniącej pełnym blaskiem, przy którym mogą ogrzać się młodzi artyści. Jej melancholijna postać rzuca cień. Niczym zegar słoneczny, jest drogowskazem – nie tylko dla uczniów, którzy towarzyszą jej na scenie. Zstępuje do naszej współczesnej rzeczywistości jak duch, by przypominać śpiewakom o tym, co jest ważne. Po co tak naprawdę są na scenie. By zawsze pamiętali, o czym śpiewają i przeżywali wraz ze swymi operowymi bohaterami ich wszystkie rozterki, pragnienia, żądze, lęki i tęsknoty.
„Callas. Master Class” powinien obejrzeć każdy śpiewak. By nigdy nie zapomniał o istocie swego pięknego zawodu. Lecz jest to spektakl nie tylko dla śpiewaków, wielbicieli talentu Callas czy wytrawnych melomanów. Każdy odnajdzie w nim jakąś magiczną iskrę, która zafascynuje go, zaszokuje, rozbawi lub po prostu, wzruszy.

Fot. archiwum Opery Śląskiej

Operowy marsz pogrzebowy. „Viva La Mamma” w Teatrze Wielkim w Łodzi.

„Od genialności do trywialności jest tylko jeden krok.” (Stanisław Ignacy Witkiewicz)

To wszystko smutne. To ogromnie smutne, gdy na afiszu pojawia się niezwykle rzadko wystawiana opera komiczna pióra niekwestionowanego króla belcanta, Gaetano Donizettiego, lecz zamiast inteligentnej farsy o środowisku artystycznym, otrzymujemy monumentalny obraz agonii. Agonii błyskotliwego humoru i dobrego smaku w teatrze operowym.

Świat śpiewaków, jaki jest, każdy widzi. W każdym micie o tyranizujących teatry operowe primadonnach, jest ziarnko prawdy. Niezależnie od epoki, choć w renomowanych instytucjach, takich jak Metropolitan Opera w Nowym Yorku czy La Scala w Mediolanie, czasy śpiewaczek-uzurpatorów przeminęły z wiatrem. Za życia Donizettiego było jednak inaczej.
Kompozytor postanowił utrzeć nosa rozkapryszonym divom, tworząc operę buffa pod tytułem „Stosowności i niestosowności teatralne”. Donizetti jest tu nie tylko autorem muzyki, lecz także libretta, opartego na dwóch sztukach Antonio Simone Sografiego. Pierwotnie wystawione jako jednoaktówka, dzieło odniosło spory sukces po prapremierze w Neapolu, w 1827 roku. Hector Berlioz, obecny na jednym z ponad dwudziestu przedstawień, tak opisywał swoje wrażenia: „W teatrze Fondo opera buffa grana jest z ogniem, dowcipem i werwą, które biją każdy teatr tego rodzaju. Kiedy bawiłem w Neapolu, wystawiano tam najbardziej zabawną farsę Donizettiego ‚Le convenienze teatrali'”.

Gdzie zatem podział się ogień w łódzkim spektaklu w reżyserii Roberto Skolmowskiego? Można odnalezć go chyba przede wszystkim w kolorze włosów głównej bohaterki, tytułowej Mammy (partia basowa) i jej córki, drugorzędnej śpiewaczki (według starej anegdoty teatralnej, dobrze słyszalnej najwyżej z drugiego rzędu). Zamiast dowcipnej satyry, otrzymujemy chaotyczny zlepek nieśmiesznych żartów, analogii do współczesnej Łodzi (ze sceny pada nawet nazwa dzielnicy Bałuty), gagów rodem z biesiady kabaretowej dla mas, boleśnie dosłownych zapożyczeń z popkultury (scena z bocianem z filmu „Seksmisja” Machulskiego), a nawet futurystycznych fantasmagorii (solista w stroju i fryzurze jednego z bohaterów filmu science-fiction „Piąty element” Luca Bessona). Wszystko przemielone przez maszynkę translatorską na język polski, w taki sposób, by brzmiało na wskroś współcześnie i swojsko. Brakowało tylko typowo łódzkich dialektów, ale i bez tego sugestia, że jest to spektakl dla ściśle określonej grupy widzów, była bardziej niż czytelna.

Spektakl rozpoczyna się projekcją kinową, zrealizowaną po amatorsku i nieporadnie, nakreślającą tematykę postapokaliptyczną. Enigmą jest, dlaczego reżyser przeniósł akcję do 2040 roku – czyżby współczesny Nostradamus przewidział jeszcze tylko 20 lat bytowania rodzaju ludzkiego na ziemskim padole? Jeśli z towarzyszeniem tak zinscenizowanych oper, jestem skłonna nie obrazić się o tę przepowiednię.
Dopiero po multimedialnym wstępie, na scenę wychodzą soliści, niczym trupy z szafy – każdy ma własną, odpowiadającą wizualnie jego osobowości. Czy też niczym nosferatu z sarkofagu, lub odkopane przez archeologów mumie. O werwie, zachwalanej przez Berlioza, nie ma tu mowy. Akcja toczy się powoli, chaotycznie, sprawiając wrażenie, że jeden solista usiłuje przyćmić swym magnetyzmem drugiego i tak w koło Macieju, do wymęczenia. A w zasadzie, do momentu, gdy pojawia się Agata, tytułowa Mamma (w tej partii znakomity bas buffo, Piotr Miciński). Suma summarum, jest to jedyna postać, która bawi, nie tylko aktorstwem – paradoksalnie, najbardziej naturalnym, choć jest to mężczyzna obsadzony w roli kobiecej – lecz także swobodą wokalną, śpiewem basowym okraszonym od czasu do czasu rozbrajającym falsetem. Oprócz Micińskiego, klasę trzyma niezmiennie Joanna Woś w partii Primadonny. I choć wybujałe ego i paskudny charakter jej bohaterki są tu wyolbrzymione do cna, nie sposób z nią nie sympatyzować i nie zachwycać się jej belcantową wirtuozerią. Joanna Woś pozostaje zjawiskowa nawet, gdy podrzuca ciasto na pizzę, czy dostaje tortem w twarz. Na uwagę zasługuje też Agnieszka Makówka w roli odtrąconej przez władze teatru mezzosopranistki, wyśmienicie portretująca czarne charaktery.

Jednakże, większości solistów, w efekcie uporu reżysera i jego awersji do napisów w teatrze operowym, niestety nie słychać. Nie słychać już w piątym rzędzie, choć śpiewają i recytują dialogi w języku polskim. Rodzi to pytanie o konieczność wykorzystania sztucznego nagłośnienia, lub też wspomnianych wyżej napisów. Wznieca marzenia o idealnej dykcji u każdego ze śpiewaków. Dla widza w podeszłym wieku lub dopiero zaczynającego przygodę z operą, zrozumienie tekstu staje się w tym momencie sporym wyzwaniem.

Spektaklu nie ratują przepiękne, barwne, zapierające dech w piersiach kostiumy, zaprojektowane przez piekielnie utalentowaną, młodą artystkę, Zuzannę Markiewicz. Ani monumentalna, bogata w detal scenografia (także jej projektu), imitująca przestrzenny teatr operowy z ozdobnym frontonem i hiperrealistyczną częścią zakulisową.
Pełne temperamentu i pikanterii, rytmiczne arie, kiełkują niczym kwiaty na ugorze, by za chwilę zostać ściętymi przez uporczywie wtrącane dialogi. Nadmiar tekstu mówionego spycha muzykę Donizettiego na dalszy plan. Reżyser serwuje nam tym sposobem spektakl przegadany, na którym trudno przez dłuższy czas skupić uwagę.
Muzyce nie pomaga też orkiestra pod batutą Marty Kosielskiej, pięknie prezentującej się za pulpitem i „wmanewrowanej” w akcję, co czyni z niej jedną z bohaterek przedstawienia. Dyrygenturze zabrakło energii i lekkości, jak gdyby Maestra wręcz bała się partytury. „Z pewną taką nieśmiałością” zaśpiewał także chór męski.

„Grać przeciwko widowni można tylko przez bardzo krótki czas: najczęściej do przerwy!”, żartował w jednym z wywiadów wybitny reżyser teatralny Erwin Axer. Nie sposób oprzeć się wrażeniu, iż Roberto Skolmowski reżyserował właśnie przeciwko widowni i stworzył spektakl dla siebie. Wykreował na scenie rzeczywistość z perspektywy czysto indywidualnej, nie zadając sobie trudu by dotrzeć do widza, otworzyć mu przyjazne okno na operowy świat. I choć rozumiem koncepcję, iż artyści operowi żyją w swoim własnym, odizolowanym od problemów reszty universum, hermetycznym świecie, wcielenie pomysłu w życie nie sprawia, że wierzymy jego autorowi. Trudno o nić porozumienia pomiędzy reżyserem i widzem, gdy całość nosi znamiona wielkiej prowokacji. Choć można przypuszczać, iż Skolmowskiemu przyświecała podobna idea, co Witkacemu, który pisał w „Listach do żony”: „Nigdy nic złego nie zrobiłem bez prowokacji. Jestem zdolny nawet do wielkich poświęceń.”

Don Polacco w krainie belcanta. Premiera „Don Desiderio” w Operze Śląskiej.

Chciał dobrze, a wyszło jak zawsze – można by powiedzieć o notorycznym pechowcu, tytułowym bohaterze opery buffa „Don Desiderio” Józefa Michała Ksawerego Poniatowskiego. Sam kompozytor natomiast, przeciwnie – chciał dobrze, a wyszło jeszcze lepiej.

Gdyby posłuchać opery Poniatowskiego zupełnie w ciemno, przede wszystkim bez zaznajomienia się z nazwiskiem i pochodzeniem kompozytora, pierwsze wrażenie przywodzi na myśli szereg skojarzeń z włoskimi operami belcantowymi. W muzyce „Don Desiderio” słychać Belliniego, Donizettiego, Rossiniego. I nic dziwnego. Józef Michał Ksawery Poniatowski urodził się i wychował właśnie we Włoszech. Tam spędził swoją młodość, zachwycił się muzyką operową i stawiał pierwsze kroki na toskańskiej scenie jako dobrze zapowiadający się tenor. Niedługo później dał się poznać także jako kompozytor. Jego pierwszą operę wystawiono we Florencji gdy miał 23 lata. Jest autorem w sumie kilkunastu oper, włoskich oraz francuskich.
Dlaczego więc ten światowy człowiek o nieprzeciętnym talencie muzycznym nie zyskał popularności w Polsce, kraju, z którego wywodzi się jego arystokratyczny ród? Czy zadecydowało o tym nieobecne w jego twórczości przywiązanie do narodowych tradycji? Trudno dziś odgadnąć, dlaczego Poniatowski zaliczany jest do grona kompozytorów zapomnianych.

Opera Śląska postanowiła to zmienić. Równo 140 lat po jedynej polskiej premierze „Don Desideria” (Lwów, 1878, spektakl w języku polskim) na bytomskiej scenie zabrzmiała ta jakże wdzięczna, przyjemna i finezyjna muzyka, z librettem w oryginalnej, włoskiej wersji językowej. Reżyserii podjęła się młoda reżyserka teatralna Ewelina Pietrowiak. Za pulpitem dyrygenckim stanął niezwykle charyzmatyczny, bardzo utalentowany dyrygent Jakub Kontz. Tytułową partię powierzono Stanislavowi Kuflyukowi, zaś główną partię sopranową – Joannie Woś, która kilka lat wcześniej z niemałym sukcesem nagrała płytę „Opera Arias – Poniatowski”.

Główny bohater jest uosobieniem przysłowia „dobrymi intencjami jest piekło wybrukowane”. Wszelkie jego starania na korzyść znajomych i przyjaciół przynoszą odwrotny skutek. I właśnie na jego perypetiach opiera się cała historia. Stanislav Kuflyuk, znany dotychczas raczej z wykonywania partii romantycznych bohaterów tragicznych, takich jak Eugeniusz Oniegin czy Król Roger, zaprezentował się tutaj z zupełnie innej strony, z powodzeniem wchodząc w buty dobrodusznego fajtłapy.
Przez cały czas towarzyszył mu, w doli i niedoli, obdarzony anielską cierpliwością notariusz Don Curzio – w tej partii rewelacyjny Szymon Komasa. Obaj panowie stworzyli przezabawny duet przyjaciół, którzy żyć bez siebie nie mogą, choć ich relacji towarzyszą nieustanne awantury. I to właśnie Szymon Komasa błyszczał najjaśniej wśród premierowej obsady. Młody śpiewak po raz kolejny pokazał, że ma nie tylko imponujący głos, lecz także wybitny talent aktorski, który potrafi ukraść show i rozbawić do łez.
Joanna Woś, słusznie nazywana królową belcanta, jest zjawiskiem sama w sobie. Już jej pojawienie się na scenie i jedno spojrzenie w kierunku publiczności wystarczy, by utwierdzić się w przekonaniu o ogromnym doświadczeniu scenicznym artystki i niepowtarzalnej aurze jaką emanuje. Jej Angiolina, młoda, zakochana, filuterna panna z dobrego domu, przywodząca na myśl Rozynę z „Cyrulika Sewilskiego”, uwodzi pięknym głosem i kocimi ruchami, a nawet kocim spojrzeniem. Co zapewne było świadomym zabiegiem reżyserskim, gdyż jej sługa Matteo śpiewa o niej „zakochana jak kot”.
Partnerujący jej Adam Sobierajski w partii Federica stworzył przekonującą kreację zakochanego po uszy romantyka, który przez pryzmat uczucia wywyższa ukochaną do rangi bóstwa. Potrafi zarówno wzruszyć, jak i rozbawić w scenie zazdrości.

I wszystko byłoby wciągającą, miłą dla ucha i oka komedią omyłek, gdyby nie zaskakująca scenografia. Oprawa wizualna spektaklu, choć odznacza się niewątpliwym artyzmem w swej subtelności i poprawności, czy wręcz hiperpoprawności kompozycyjnej (scenografia), stawia znak zapytania. Pojawia się on za sprawą bardzo stonowanej, oszczędnej, a nawet dość ponurej kolorystyki. Scenografia i kostiumy to kombinacja bieli i czerni z wieloma odcieniami nieco zielonkawych szarości. Początek pierwszego aktu, gdy widzimy dymiący wrak przedwojennego auta w ciemnościach i chórzystów wyposażonych w latarki, zahacza wręcz o nastrój grozy. Czy słusznie i czy potrzebnie? Zarówno scenografia, jak i kostiumy autorstwa Aleksandry Gąsior, choć niewątpliwie piękne, nieco kontrastują z klimatem opery buffa. Szkoda też, że zachwycająca biała suknia Angioliny, której dół przypomina płatki kwiatu zawilca, pojawia się dopiero pod koniec trzeciego aktu i solistka ma ją na sobie zaledwie przez kilka minut. Florystyczne elementy przewijają się zresztą przez cały czas trwania spektaklu. Jednak jest to ogród martwy (czerń), który ożywa dopiero pod koniec na korzyść bieli. Co jest dość oczywistą metaforą happy endu.

Na szczęście, dzięki muzyce Poniatowskiego w wykonaniu orkiestry poprowadzonej przez Jakuba Kontza, publiczność ani przez chwilę nie daje się zwieść scenografii. Rossiniowskie zacięcie, idealne tempo oraz płynąca z każdego dzwięku pozytywna energia sprawiają, że słucha się z przyjemnością.

Wydobycie na światło dzienne XXI wieku tak dawno niewystawianego dzieła to niewątpliwie bardzo odważny krok ze strony twórców. A co więcej, słuszny. Poszerzający horyzonty publiczności łaknącej nowych wrażeń operowych po setkach obejrzanych inscenizacji „Cyrulika”, „Strasznego dworu”, czy „Traviaty”. A przede wszystkim, zaspokajający potrzeby tych, którzy słusznie narzekają na niedobór belcanta na polskich scenach. Pozostaje zatem mieć nadzieję, że muzyka Poniatowskiego zagości w sercach melomanów, a „Don Desiderio” będzie obecny na scenie Opery Śląskiej przez wiele kolejnych lat.