Don Polacco w krainie belcanta. Premiera „Don Desiderio” w Operze Śląskiej.

Chciał dobrze, a wyszło jak zawsze – można by powiedzieć o notorycznym pechowcu, tytułowym bohaterze opery buffa „Don Desiderio” Józefa Michała Ksawerego Poniatowskiego. Sam kompozytor natomiast, przeciwnie – chciał dobrze, a wyszło jeszcze lepiej.

Gdyby posłuchać opery Poniatowskiego zupełnie w ciemno, przede wszystkim bez zaznajomienia się z nazwiskiem i pochodzeniem kompozytora, pierwsze wrażenie przywodzi na myśli szereg skojarzeń z włoskimi operami belcantowymi. W muzyce „Don Desiderio” słychać Belliniego, Donizettiego, Rossiniego. I nic dziwnego. Józef Michał Ksawery Poniatowski urodził się i wychował właśnie we Włoszech. Tam spędził swoją młodość, zachwycił się muzyką operową i stawiał pierwsze kroki na toskańskiej scenie jako dobrze zapowiadający się tenor. Niedługo później dał się poznać także jako kompozytor. Jego pierwszą operę wystawiono we Florencji gdy miał 23 lata. Jest autorem w sumie kilkunastu oper, włoskich oraz francuskich.
Dlaczego więc ten światowy człowiek o nieprzeciętnym talencie muzycznym nie zyskał popularności w Polsce, kraju, z którego wywodzi się jego arystokratyczny ród? Czy zadecydowało o tym nieobecne w jego twórczości przywiązanie do narodowych tradycji? Trudno dziś odgadnąć, dlaczego Poniatowski zaliczany jest do grona kompozytorów zapomnianych.

Opera Śląska postanowiła to zmienić. Równo 140 lat po jedynej polskiej premierze „Don Desideria” (Lwów, 1878, spektakl w języku polskim) na bytomskiej scenie zabrzmiała ta jakże wdzięczna, przyjemna i finezyjna muzyka, z librettem w oryginalnej, włoskiej wersji językowej. Reżyserii podjęła się młoda reżyserka teatralna Ewelina Pietrowiak. Za pulpitem dyrygenckim stanął niezwykle charyzmatyczny, bardzo utalentowany dyrygent Jakub Kontz. Tytułową partię powierzono Stanislavowi Kuflyukowi, zaś główną partię sopranową – Joannie Woś, która kilka lat wcześniej z niemałym sukcesem nagrała płytę „Opera Arias – Poniatowski”.

Główny bohater jest uosobieniem przysłowia „dobrymi intencjami jest piekło wybrukowane”. Wszelkie jego starania na korzyść znajomych i przyjaciół przynoszą odwrotny skutek. I właśnie na jego perypetiach opiera się cała historia. Stanislav Kuflyuk, znany dotychczas raczej z wykonywania partii romantycznych bohaterów tragicznych, takich jak Eugeniusz Oniegin czy Król Roger, zaprezentował się tutaj z zupełnie innej strony, z powodzeniem wchodząc w buty dobrodusznego fajtłapy.
Przez cały czas towarzyszył mu, w doli i niedoli, obdarzony anielską cierpliwością notariusz Don Curzio – w tej partii rewelacyjny Szymon Komasa. Obaj panowie stworzyli przezabawny duet przyjaciół, którzy żyć bez siebie nie mogą, choć ich relacji towarzyszą nieustanne awantury. I to właśnie Szymon Komasa błyszczał najjaśniej wśród premierowej obsady. Młody śpiewak po raz kolejny pokazał, że ma nie tylko imponujący głos, lecz także wybitny talent aktorski, który potrafi ukraść show i rozbawić do łez.
Joanna Woś, słusznie nazywana królową belcanta, jest zjawiskiem sama w sobie. Już jej pojawienie się na scenie i jedno spojrzenie w kierunku publiczności wystarczy, by utwierdzić się w przekonaniu o ogromnym doświadczeniu scenicznym artystki i niepowtarzalnej aurze jaką emanuje. Jej Angiolina, młoda, zakochana, filuterna panna z dobrego domu, przywodząca na myśl Rozynę z „Cyrulika Sewilskiego”, uwodzi pięknym głosem i kocimi ruchami, a nawet kocim spojrzeniem. Co zapewne było świadomym zabiegiem reżyserskim, gdyż jej sługa Matteo śpiewa o niej „zakochana jak kot”.
Partnerujący jej Adam Sobierajski w partii Federica stworzył przekonującą kreację zakochanego po uszy romantyka, który przez pryzmat uczucia wywyższa ukochaną do rangi bóstwa. Potrafi zarówno wzruszyć, jak i rozbawić w scenie zazdrości.

I wszystko byłoby wciągającą, miłą dla ucha i oka komedią omyłek, gdyby nie zaskakująca scenografia. Oprawa wizualna spektaklu, choć odznacza się niewątpliwym artyzmem w swej subtelności i poprawności, czy wręcz hiperpoprawności kompozycyjnej (scenografia), stawia znak zapytania. Pojawia się on za sprawą bardzo stonowanej, oszczędnej, a nawet dość ponurej kolorystyki. Scenografia i kostiumy to kombinacja bieli i czerni z wieloma odcieniami nieco zielonkawych szarości. Początek pierwszego aktu, gdy widzimy dymiący wrak przedwojennego auta w ciemnościach i chórzystów wyposażonych w latarki, zahacza wręcz o nastrój grozy. Czy słusznie i czy potrzebnie? Zarówno scenografia, jak i kostiumy autorstwa Aleksandry Gąsior, choć niewątpliwie piękne, nieco kontrastują z klimatem opery buffa. Szkoda też, że zachwycająca biała suknia Angioliny, której dół przypomina płatki kwiatu zawilca, pojawia się dopiero pod koniec trzeciego aktu i solistka ma ją na sobie zaledwie przez kilka minut. Florystyczne elementy przewijają się zresztą przez cały czas trwania spektaklu. Jednak jest to ogród martwy (czerń), który ożywa dopiero pod koniec na korzyść bieli. Co jest dość oczywistą metaforą happy endu.

Na szczęście, dzięki muzyce Poniatowskiego w wykonaniu orkiestry poprowadzonej przez Jakuba Kontza, publiczność ani przez chwilę nie daje się zwieść scenografii. Rossiniowskie zacięcie, idealne tempo oraz płynąca z każdego dzwięku pozytywna energia sprawiają, że słucha się z przyjemnością.

Wydobycie na światło dzienne XXI wieku tak dawno niewystawianego dzieła to niewątpliwie bardzo odważny krok ze strony twórców. A co więcej, słuszny. Poszerzający horyzonty publiczności łaknącej nowych wrażeń operowych po setkach obejrzanych inscenizacji „Cyrulika”, „Strasznego dworu”, czy „Traviaty”. A przede wszystkim, zaspokajający potrzeby tych, którzy słusznie narzekają na niedobór belcanta na polskich scenach. Pozostaje zatem mieć nadzieję, że muzyka Poniatowskiego zagości w sercach melomanów, a „Don Desiderio” będzie obecny na scenie Opery Śląskiej przez wiele kolejnych lat.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s