Royal Opera House to miejsce magiczne. Od chwili przekroczenia progu znalazłam się w świecie, w którym czuję się najlepiej. Wytworne wnętrza, piękno jak okiem sięgnąć + przesympatyczna, pomocna na każdym kroku, uśmiechnięta obsługa (w odróżnieniu od polskich oper, gdzie wciąż niestety zbyt często personel nadal traktuje melomanów jak potencjalnych przestępców, którzy mogliby wynieść w kieszeniach i torebkach cały teatr, z solistami włącznie).
To miejsce, z którego nie chce się wychodzić. Widok z tarasu mogłabym kontemplować godzinami, a o zmierzchu, przed rozpoczęciem spektaklu, jest najpiękniejszy.
Ale, jak na teatr operowy przystało, najważniejsza jest muzyka. Przedstawienie „Cyganerii” Pucciniego z dnia 3 pazdziernika 2017 roku było szczególne. To wieczór, gdy filmowano spektakl do przyszłego wydania DVD i prowadzono transmisje kinowe na cały świat, więc wszystko musiało wyglądać i brzmieć perfekcyjnie. W dużej mierze się to udało.
Opera została przede wszystkim przepięknie zaśpiewana. Talenty głównych solistów – Michaela Fabiano (romantyczny, czuły i nieco chłopięcy Rodolfo) i Mariusza Kwietnia (dowcipny i żywiołowy Marcello) nie zawiodły. To artyści, których zawsze słucha się i ogląda z przyjemnością. Urzekła mnie również Nicole Car (Mimi) – krucha, delikatna aparycja, właściwa dla interpretowanej przez nią bohaterki i przepiękny, liryczny sopran. Jej głos wyróżniał się na tle wszystkich pozostałych. Będę częściej nadstawiać ucha. Tylko Musetta, która powinna być petardą, zawiodła moje oczekiwania. Petarda nie eksplodowała. Głosowo, bo wizualnie i aktorsko prezentowała się bardzo apetycznie, zwłaszcza przechadzając się po stołach gdy wykonywała słynne „Quando m’en vo'”.
Scenografia w pierwszym akcie rozczarowała. Nazbyt uboga, wręcz toporna i groteskowa, jakby bohaterów nie było stać nawet na meble. Nie przekonały mnie sugerowane interpretacje o symbolicznym wymiarze surowego, świecącego pustkami pokoju jako aluzji do oderwania bohaterów od rzeczywistości.
Na szczęście drugi akt całkowicie zrekompensował mój plastyczny niedosyt, gdy na scenę wjechały całe uliczki z witrynami sklepowymi i stylowymi latarniami, przypominającymi nic innego, jak właśnie londyński Covent Garden. A zaraz po nich, wnętrze restauracji Mommusa niczym z filmu „Zaklęte rewiry”. Dzięki teatralnej lornetce, miałam możliwość przyjrzeć się wszystkim detalom. Zapierały dech! W przypadku tej opery, warto było pokusić się o tak widowiskową inscenizację. Bardzo podobał mi się też efekt płatków śniegu, które łagodnie opadały na scenę przez cały trzeci akt i mieniły się subtelnym blaskiem. Ładnie podkreślały bajkowość i romantyczny charakter sceny pożegnania dwojga kochanków – Mimi i Rodolfo.
W czwartym akcie ponownie pojawiła się drewniana nieumeblowana szopa, mająca imitować odizolowane poddasze, więc postanowiłam skupić się na muzyce. A ta, nie zawiodła. W końcu, orkiestrę prowadził sam Antonio Pappano, dyrygent, który rozumie muzykę Pucciniego jak mało który, zwraca uwagę na plastyczność dzwięków i podchodzi do każdej nuty ze szczególną wrażliwością.
Suma summarum, spektakl był bardzo przemyślany i dopracowany w najmniejszym szczególe. Pojawiło się też kilka komicznych zabiegów reżyserskich (na przykład panowie rysujący nieprzyzwoite obrazki na ścianie), w moim odczuciu zbędnych, bo przecież nie jest to wesoła opera. Jednakże, wrażenia wyniosłam bardzo pozytywne i przypuszczam, że zaopatrzę się w DVD gdy już pojawi się w sprzedaży.
Po spektaklu miałam bardzo sympatyczne i dość nieoczekiwane spotkanie z Michaelem Fabiano, odtwórcą partii Rudolfa. Okazało się, że pamięta mnie i moje zdjęcia z Instagram, co dodatkowo umiliło mi wieczór. To prawdziwa przyjemność i, przyznam, wielka ulga, móc rozmawiać z artystą światowego formatu jak z równym sobie człowiekiem. Skromność, otwartość i przyjazne nastawienie – to cenię u śpiewaków szczególnie.
- Beata Fischer i Michael Fabiano (Rodolfo)
