W sobotę 21 października 2017 odbyła się uroczysta premiera opery Charlesa Gounoda „Romeo i Julia” w reżyserii Michała Znanieckiego i pod kierownictwem muzycznym Bassema Akiki.
Śmiało mogę powiedzieć, że był to najbardziej zachwycający spektakl operowy, jaki obejrzałam w tym roku. Muzyką jestem oczarowana od dawna i w wykonaniu tak dynamicznie poprowadzonej orkiestry, świetnego chóru, a zwłaszcza solistów, których nie tylko głosowe, ale i aktorskie talenty wyróżniają się na plus w całym spektaklu (tu wielkie brawa dla Romeo – Lampert Andrzej (profil oficjalny), także za imponującą francuszczyznę oraz Julii – Ewa Majcherczyk – o uroku niewinnej, radosnej nastolatki), suma summarum – nie zawiodłam się.
Od scenografii, którą stworzył Luigi Scoglio, nie mogłam oderwać wzroku. Zwłaszcza, gdy zmieniało się jej oświetlenie, za każdym razem wprowadzając inny nastrój – uroczysty, romantyczny, bądź nastrój grozy, niepokoju, żałoby. Bardzo umiejętnie też wykorzystano salę Opery Śląskiej, by „grała” nie tylko scena, ale i pobliskie loże. Dodatkowo moje serce skradły dyskretne odniesienia do tradycyjnego teatru szekspirowskiego, chociażby w rekwizytach i nieodzowne skojarzenia z Notre Dame de Paris, wywołane przez przepiękną gotycką rozetę w drugim akcie. Nastrój potęgowały efekty świetlne imitujące promienie słońca przenikające witraże. Natomiast scena nocy poślubnej tytułowych bohaterów była prawdopodobnie najbardziej zmysłową, jaką miałam okazję podziwiać w teatrze operowym. Z pewnością niejedno serce mocniej zabiło.
Całość jest tak plastycznie dopasowana, dopracowana w najmniejszym szczególe i spójna, właściwie bez żadnych drobiazgów wywołujących konsternację, że z radością wybiorę się na spektakl drugi raz. Pięknie opowiedziana historia, baśniowa, magiczna, wzruszająca. Z niejednym elementem zaskoczenia, a to w operze lubię najbardziej.