Miłość i samotność. „Halka” w Operze Wrocławskiej.

„I niech sobie będą wszyscy mądrzy ze swoimi rozumami, a ja z moją miłością niech sobie będę głupi.” Ta gorzka refleksja mogłaby zrodzić się w głowie nieszczęśliwie zakochanej Halki – refleksja Edwarda Stachury z jego powieści poetyckiej „Siekierezada albo Zima leśnych ludzi”.
Główny bohater, poeta, podobnie jak Halka kocha wbrew własnemu rozsądkowi, wbrew osądom społeczności, w której się znalazł i wbrew sytuacji realnej – dzielącej go z obiektem uczuć barierze nie do pokonania. A także, zarówno poecie, jak i Halce, towarzyszy nieustanna, zimna i nieczuła samotność. Ta samotność przemawia z każdej sceny i z każdego obrazu wrocławskiej inscenizacji opery Moniuszki w reżyserii Grażyny Szapołowskiej. Gdzie tak wyraznie zarysowano sytuację Halki – że podobnie jak bohater „Siekierezady”, jest ona outsiderem i wyrzutkiem.

Od dnia premiery za spektaklem ciągnęło się widmo kontrowersji. Natychmiast rozbrzmiały liczne głosy sprzeciwu, zarzucające reżyserce nadmierną ingerencję w treść libretta, a tym samym pogwałcenie sacrum, jakim jest sztuka. Sama Szapołowska również podsyciła wrogie nastawienie recenzentów, niepotrzebnie ujawniając w wywiadzie własną koncepcję, wedle której zamierza ona ocalić życie główniej bohaterki. Oglądając spektakl, czekałam więc na nagłośnioną uprzednio kontrowersję, niczym obserwator gotyckich ruin z Friedrichowskiego pejzażu romantycznego. Ruin, które za chwilę mają rozsypać się w bezkształtne gruzy. Jednakże, nie doczekałam się.

Przestrzeń sceniczną wypełnia realistyczna scenografia imitująca skalisty krajobraz górski. Sama reżyserka zdradziła, iż inspirowała się czarno-białą fotografią z początku XX wieku. Moim natychmiastowym skojarzeniem były tatrzańskie pejzaże uwiecznione na autorskich zdjęciach Stanisława Ignacego Witkiewicza. Nie ma w prawdzie pewności, czy Witkacy, wielki miłośnik gór, jako artysta wszechstronny, marzył o wystawieniu „Halki”. Choć w dramacie „Halka Spinoza albo Opera utracona albo Żal za uciekającym bezpowrotnie życiem” Jerzego Grzegorzewskiego, Witkacy ukazany jest właśnie jako reżyser, próbujący nakręcić własną, filmową wersję „Halki” w konwencji Czystej Formy, w duchu awangardy. I śmiem przypuszczać, iż gdyby faktycznie taka inscenizacja doszła do skutku, podniosłaby jeszcze większe larum wśród operowych konserwatystów, niż ta wyreżyserowana przez Szapołowską.

Surowa forma scenografii, nagie skały pozbawione roślinności, a więc jakiejkolwiek formy życia, to trafna, choć może nieco banalna sceneria do rozgrywających się w dziele Moniuszki, dramatycznych wydarzeń. Z zawiedzioną, pierwszą niewinną miłością szczerej, prostej dziewczyny. Z wewnętrznym rozdarciem jej kochanka, wahającego się pomiędzy uczuciem i obowiązkiem wobec dwóch kobiet. Z nie potrafiącym pogodzić się z odrzuceniem Jontkiem, który w tej inscenizacji jest nieco bardziej rozhisteryzowany, a chwilami wręcz narcystyczny (co w mojej ocenie jest akurat zbędne i nieco odziera go z wizerunku ideału męskiej wierności). A przede wszystkim, podkreślają samotność zagubionej w chaosie własnych uczuć, poddanej społecznemu ostracyzmowi, nadwrażliwej Halki. Samotnej w swoim nieszczęściu, samotnej ze swą nieodwzajemnioną miłością.

Jednakże, czy dramatyzm wyżej wymienionych stanów, sytuacji i interakcji pomiędzy bohaterami, jest w tym spektaklu widoczny? Chciałabym, by tak było. Mamy jednak, w duetach i scenach zbiorowych, za dużo śpiewania do publiczności, co stwarza wrażenie, że oglądamy koncert. Pomiędzy Halką a Januszem nie czuć tzw. chemii, podobnie jest gdy na scenie towarzyszy jej Jontek. Nadmierna szablonowość i zachowawczość w ruchu scenicznym sprawiają, że przepiękna, naładowana emocjami muzyka Moniuszki nie zawsze idzie w parze z nastrojem panującym na scenie.
Warto natomiast podziwiać kunszt z jakim zaprojektowano i wykonano kostiumy. Ludowe, tradycyjne, barwne, uszyte z dbałością o detale.

Wśród solistów najjaśniej lśni Joanna Zawartko, odtwórczyni partii Halki. Zachwyca nie tylko pięknym, świeżo brzmiącym wokalem, lecz także dziewczęcym urokiem. Młodość solistki to niekwestionowany atut. Jej Halka jest wiarygodna w swojej miłości do Janusza, a także w swej rozpaczy czy obłędzie. Doskonale zaśpiewany recitativ „Ha, dzieciątko nam umiera” z cavatiną „O mój maleńki, któż do trumienki” pozostanie w mej pamięci na bardzo długo.
Również Jury Horodecki, młody tenor z Białorusi, jest olśniewający w partii Jontka. Szlachetna barwa głosu, prawdziwa lekkość śpiewania i do tego bardzo dobra polska dykcja skutecznie odwracają uwagę od dość sztywno wyreżyserowanej postaci. To jeden z najlepszych Jontków, jakiego miałam przyjemność posłuchać w ciągu ostatnich kilku lat.

Wrocławska „Halka” jest muzyczną ucztą. Marcin Nałęcz-Niesiołowski potrafi wydobyć z orkiestry wszystkie atuty muzyki Moniuszki, jej melodyjność, ornamentykę poloneza, siarczystość mazura. Wykonanie Orkiestry Opery Wrocławskiej płonie żywym ogniem pasji i namiętności, zniewala od uwertury aż po finał.

A co z kontrowersją? Zakończenie spektaklu w reżyserii Grażyny Szapołowskiej nie jest jednoznaczne. Postać Halki znika, ale dokąd? Choć chór śpiewa o jej utonięciu, nie uzyskujemy odpowiedzi, czy bohaterka jednak przeżyła i oddaliła się, czy też jej dusza uleciała do innego, lepszego świata. To zakończenie otwarte, pozostawione do dowolnej interpretacji widza.

Można więc brać pod lupę reżyserię i libretto, kładąc na szali detale decydujące o odbiorze całokształtu dzieła. Ale można też spojrzeć na wrocławską „Halkę” jak na obraz na wystawie, który w zestawieniu z naszym wyobrażeniem po przeczytaniu opisu w katalogu, okaże się czymś nowym i zaskakującym. Niekoniecznie negatywnie.

 

oksza_galeria_09_wi038--
Stanisław Ignacy Witkiewicz, „Chmury nad Giewontem podczas wiatru halnego”.  Fotografia datowana na 1902 r., ze zbiorów Muzeum Tatrzańskiego w Zakopanem.

Zły sen kompozytora. „Dama Pikowa” w Royal Opera House w Londynie.

„O Boże, ja bym mógł być zamknięty w łupinie orzecha i jeszcze bym się sądził panem niezmierzonej przestrzeni, gdybym tylko złych snów nie miewał.” „Damę Pikową” na deskach londyńskiej Royal Opera House w reżyserii Stefana Herheima można trafnie podsumować tym właśnie cytatem z „Hamleta” Williama Shakespeare’a. Ogromny potencjał dzieła, niebanalne, łączące ze sobą realizm i fantastykę libretto, piękna, melodyjna muzyka Czajkowskiego. A jednak, ujęcie tematu przez reżysera, choć plastycznie widowiskowe, wprowadza widza w świat niepokojącego, męczącego snu. W pułapkę sennego koszmaru, w którą uwikłany jest sam kompozytor.

Czajkowski rozpoczął pracę nad „Damą Pikową” w 1889 roku, gdy upłynęło dziesięć lat od premiery „Eugeniusza Oniegina”. Początkową niechęć kompozytora do powołania do życia kolejnej opery (targany rozterkami Czajkowski skłaniał się wówczas ku napisaniu symfonii) zastąpiła iskra twórczego zapału, wzniecona po ukończeniu opartego na poezji Puszkina libretta przez jego brata, Modesta Czajkowskiego. Przebywający wówczas we Florencji Piotr Iljicz tak tłumaczył swoją decyzję w jednym z listów: „Przeczytałem libretto i spodobało mi się. I tak pewnego pięknego dnia postanowiłem rzucić wszystko: Petersburg, Moskwę, wiele miast niemieckich, belgijskich, francuskich, gdzie zapraszano mnie w trasę koncertową, i wyjechać gdzieś daleko, gdzie mógłbym pracować bez zakłóceń. Muszę przyznać, że (…) ulegając moim własnym pragnieniom, podjąłem heroiczną decyzję: by napisać operę na następny sezon! (…) Przebywam teraz we Florencji. Pracuję od ośmiu dni, w wielkim ferworze, uświadomiwszy sobie, że wciąż potrafię pisać, pomimo stanu emocjonalnego w jakim tkwiłem uprzednio. I ta opera będzie dobra, jeśli Bóg pozwoli mi żyć przez kilka kolejnych miesięcy.”

Czajkowski wiązał wielkie nadzieje z „Damą Pikową”. Jaka więc byłaby jego reakcja na surrealistyczną inscenizację z Royal Opera House? Reżyser Stefan Herheim postanowił, wbrew tekstowi zródłowemu pióra Puszkina i wbrew treści libretta, zrobić z kompozytora centralną postać spektaklu. Wydobywając tym samym na światło dzienne kontrowersyjne szczegóły dotyczące życia i śmierci Czajkowskiego. Choć z założenia inscenizacja ta miała oddać hołd jego osobie i jego muzycznemu geniuszowi, w praktyce, zamiast laurką, okazała się karykaturą.

Dziwny zabieg ucharakteryzowania postaci księcia Jeleckiego na Piotra Czajkowskiego wprowadza chaos do całej historii. Obiektem pożądania bohatera nie jest więc Liza, jego narzeczona, lecz Herman, protagonista, który na każdym kroku kpi sobie z homoseksualnego afektu. Postać Lizy ukazana jest nie jako wyidealizowana przez namiętne uczucie Hermana, samodzielna kobieta, lecz raczej jako pionek, wykorzystywany do wzajemnych perfidnych rozgrywek pomiędzy Hermanem a Jeleckim/Czajkowskim. Tak więc, mimo, iż obsadzony w partii Jeleckiego Vladimir Stoyanov jest wokalnie bez zarzutu, co pokazuje przede wszystkim we wzruszającej arii „Ja was liubliu”, adresowanej do Lizy, jego afekt do bohaterki jest sztuczny, wymuszony i nieszczery. Również postać Lizy, ukazana początkowo w homoseksualnej relacji ze swoją przyjaciółką Pauliną, traci na wiarygodności w jej wszystkich miłosnych dialogach z Hermanem.
Można odnieść wrażenie, że reżyser tak intensywnie skupił się na seksualności bohaterów, że zepchnął główny wątek – mroczną historię trzech kart – na dalszy plan. A przecież „Dama Pikowa” jest opowieścią o obsesji. Obsesji Hermana, gotowego uciec się do wszelkich możliwych rozwiązań, by zdobyć miłość i rękę Lizy.

Na szczęście, Felicity Palmer stworzyła bardzo wyrazistą postać w partii Hrabiny. Z iście szekspirowską aktorską manierą i przejmującym wokalem. Zwłaszcza podczas sceny w sypialni, gdy Hrabina śpiewa francuską balladę „Je crains de lui parler la nuit” z opery Gretry’ego „Ryszard Lwie Serce”, tworząc wokół siebie aurę przyprawiającej o dreszcze grozy. Jej interakcja z Hermanem, usiłującym wydobyć z niej tajemnicę trzech kart, zapada w pamięć i jest jednym z najlepszych reżysersko momentów tej inscenizacji.

Chorego Aleksandra Antonenkę w partii Hermana zastąpił Siergiej Polyakov, zdecydowanie z korzyścią dla strony wokalnej spektaklu. Dużo gorzej natomiast wypadła Eva-Maria Westbroek w partii Lizy, której śpiew był chwilami drażniący i zbyt głośny. Odstawała od pozostałej obsady, której słuchało się z przyjemnością, zwłaszcza Johna Lundgrena w partii hrabiego Tomskiego.

Dużym plusem inscenizacji z Royal Opera House jest pełna przepychu, bogata w detale, a jednocześnie nietrącąca banałem scenografia. Petersburskie wnętrza stanowiły bezszelestnie ruchome ściany w stonowanej, ciemnej kolorystyce, z przewagą wielu odcieni szarości oraz czerni. Do tego złociste wieloramienne kandelabry, czy ogromny kryształowy żyrandol, których odbicia w taflach czarnych luster tworzyły efekty świetlne rodem z mrocznej baśni. Ogólnie na scenie było bardzo niewiele kolorów, co wzmagało nastrój tajemniczości. Kreując obrazy z pogranicza snu i jawy.

Jednak ani śpiew, ani kunszt oprawy wizualnej, ani nawet orkiestra, zręcznie poprowadzona przez Antonio Pappano, nie ratują zawiłej i męczącej niczym w telenoweli, reżyserii. Reżyserii, która zdeformowała operę Czajkowskiego. Postać kompozytora w tej inscenizacji jest poniżana, wyśmiewana i traktowana z pogardą przez jego własnych bohaterów. Czajkowski/Jelecki, słaby, przerażony, zapętlony we własne lęki i pragnienia, zamiast podziwu, zachwytu i empatii, budzi jedynie politowanie i śmieszność. Obecny na scenie niemal przez cały czas, irytuje i odwraca uwagę od interakcji pomiędzy pozostałymi postaciami. Nie mając nad nimi kontroli, gdyż to oni przejmują kontrolę nad nim.

I tak oto, u Stefana Herheima Czajkowski znajduje się w epicentrum własnego koszmaru sennego, z którego nie może się obudzić. W pułapce swojego geniuszu, który go przerasta. Być może kiedyś powstanie opera o Czajkowskim, opiewająca historię jego życia z szacunkiem i bez zbędnej karykaturalności. Jednak na pewno nie jest nią „Dama Pikowa”.

01

Wielki finał z wysokim C. Gala Sylwestrowa w Teatrze Wielkim Operze Narodowej w Warszawie.

Jeśli celebrować koniec roku, to tylko w operze!… Czy jednak, nie? Wigilia Nowego Roku, ta jedyna noc, gdy wszyscy, niezależnie od wieku, wyznania, narodowości i między innymi także preferencji muzycznych, chcą się bawić. Dlaczego więc tak wąska grupa społeczeństwa wychodzi z założenia, że przy muzyce klasycznej dobrze bawić się po prostu nie da?
Opera od wielu dekad powszechnie kojarzona jest z patosem, martyrologią, podniosłą atmosferą, grobowymi minami na widowni i zwykłym, potocznie mówiąc, sztywniactwem. A przecież, opera potrafi pobudzać zmysły, wywoływać uśmiechy, bawić, porywać do tańca. Rozniecać aurę radości połączoną z uczuciami wyższymi, dumą, zachwytem, ekscytacją, duchowym uskrzydleniem i poczuciem doświadczania wyższej formy piękna.

Takich uczuć z pewnością doświadczyła publiczność zgromadzona na Gali Sylwestrowej Teatru Wielkiego Opery Narodowej, która w nocy z 2018 na 2019 rok odbyła się pod hasłem „Moniuszko w świecie bel canta”. Choć program koncertu nie zawierał tak zwanych operowych hitów, tych bardziej spopularyzowanych arii, wykonywanych namiętnie podczas koncertów karnawałowych. Kto więc nastawił się na wysłuchanie „Arii szampańskiej” z „Don Giovanniego” Mozarta, czy „Quando m’en vo” z „Cyganerii” Pucciniego, nie zaspokoił swoich oczekiwań. Otrzymał za to coś znacznie więcej.
Jak często mamy okazję wysłuchać w Polsce arii z „Córki Pułku” Donizettiego, „Purytanów” Belliniego, czy „Hrabiny” Moniuszki? Koncert w Teatrze Wielkim Operze Narodowej w reżyserii Jarosława Kiliana i pod batutą Grzegorza Nowaka okazał się wyśmienitym prezentem dla wielbicieli tych rzadziej wystawianych tytułów. I to z udziałem solistów nie tylko o znanych nazwiskach, lecz przede wszystkim o możliwościach wokalnych na najwyższym, międzynarodowym poziomie.

Twórcy koncertu postawili przede wszystkim na jakość. Tu każdy element był dopracowany, włącznie z czasem trwania koncertu, wyliczonym z matematyczną precyzją. Nie było mowy o bisach, nad czym osobiście odrobinę ubolewam, gdyż niektóre z wykonań były taką ucztą dla ucha, że chciałoby się ją przedłużyć.

Początek był dość zachowawczy, przewidywalny z racji nadchodzącego Roku Moniuszkowskiego i atmosfery Sylwestra. Arię Skołuby ze „Strasznego dworu”, która w założeniu miała nawiązywać do upływającego czasu przed końcem starego roku, wykonał młody obiecujący bas, Krzysztof Bączyk. Poprawnie, spokojnie, bez emocji.

Natomiast gdy na scenę wkroczyła Małgorzata Walewska w arii z trzeciego aktu „Hrabiny” Stanisława Moniuszki – „Zbudzić się z ułudnych snów” – momentalnie podniosło się ciśnienie na sali. Jej pełna temperamentu interpretacja idealnie wpasowała się w klimat współczesnych salonów Warszawy, choć geneza powstania opery sięga drugiej połowy XIX wieku i czasów Księstwa Warszawskiego, gdy życie towarzyskie ówczesnej arystokracji kipiało od plotek i intryg. Walewska nadała arii wymiar uniwersalny, pokazując, jak łatwo urażona duma i zawiedzione oczekiwania mogą przerodzić się w złość. Jak niedaleko jest od miłości do gniewu. I jak trudno tłumić w sobie tę mieszankę najsilniejszych uczuć w sytuacji publicznej. Aria ta jest jednym z najciekawszych kobiecych portretów psychologicznych w dorobku artystycznym Moniuszki.
W nieco podobnym klimacie utrzymana jest aria zaśpiewana przez Małgorzatę Walewską w drugiej części koncertu – „Jak będę królową”, z niedokończonej opery Moniuszki „Rokiczana”. Podobnym, bo również jest monologiem bardzo dumnej kobiety. Choć w przeciwieństwie do próbującej przełknąć gorzką pigułkę porażki Hrabiny, Rokiczana jest zdecydowanie nastawiona na zwycięstwo na niwie prywatnej i społecznej. I znów jest to przykład genialnej interpretacji, gdzie pewność siebie bohaterki idzie w parze z mocnym wokalem śpiewaczki.

Kolejna z wykonawczyń, Edyta Piasecka, pokazała dwa zupełnie różne oblicza w obu częściach koncertu. W pierwszej była smutną Julią z opery Vincenzo Belliniego „I Capuleti e i Montecchi”, której treść opiewa losy najsłynniejszych kochanków w dziejach literatury, szekspirowskich Romea i Julii. Przesycona tęsknotą aria „Oh! Quante volte” wymaga niezwykłej delikatności i wrażliwości interpretacyjnej, połączonych z kunsztem wokalnym, jakim Edyta Piasecka niewątpliwie dysponuje. Druga aria w jej wykonaniu, słynna Hanna ze „Strasznego dworu” była wielkim, żywiołowym popisem umiejętności śpiewaczych artystki, potwierdzając tylko jej status mistrzyni koloratur polskich scen operowych.

Włoska sopranistka Maria Agresta zaprezentowała się w stricte belcantowym repertuarze – dwóch ariach z oper Vincenzo Belliniego. Artystka zachwyciła publiczność Teatru Wielkiego zwłaszcza w arii Elviry z „Purytanów”, choć to na „Casta diva” z „Normy” wszyscy czekali najbardziej. W tym drugim wykonaniu, choć bardzo dobrym technicznie, nieco zabrakło pasji i ognia, czyniąc je odrobinę beznamiętnym i suchym.

Na wyróżnienie zasługuje udział Artura Rucińskiego. Polski baryton światowej sławy brylował na scenie w partii przebiegłego Malatesty z opery buffa „Don Pasquale” Gaetano Donizettiego. Zarówno solo, jak i w duecie „Cheti, cheti” z basem Krzysztofem Bączykiem, gdzie obaj panowie nie tylko zaprezentowali pełnię swych możliwości wokalnych na międzynarodowym poziomie, lecz także dostarczyli publiczności ogromnej rozrywki. To właśnie ten moment koncertu najbardziej prosił się o bis, o czym świadczyły niezwykle entuzjastyczne i długotrwałe owacje.

Jedną z największych muzycznych ciekawostek wieczoru była liryczna dumka Jontka „Szumią jodły na gór szczycie” w języku włoskim. Libretto przetłumaczył Giuseppe Achille Bonoldi, zaśpiewał zaś brazylijski tenor Matheus Pompeu, wykonawca partii Jontka we włoskojęzycznej „Halce”, której koncertowa wersja zainaugurowała 5 stycznia 2019 Rok Moniuszkowski. Z przyjemnością można było zasłuchać się w jakże pięknym frazowaniu i zachwycić południową, słoneczną barwą głosu śpiewaka.

Jednakże punktem programu, na który ja osobiście najbardziej czekałam, była aria Tonia „Ah! mes amis, quel jour de fete!” („Ach, przyjaciele, co za uroczysty dzień!”) z „Córki pułku” Gaetano Donizettiego. Uważana za najbardziej karkołomną arię tenorową ze słynnym, pojawiającym się aż dziewięciokrotnie wysokim C. Ponoć przyczyną porażki prapremiery w 1840 roku był właśnie tenor, nie będący w stanie sprostać wymaganiom wokalnym. Niedoścignionym w interpretacji był Luciano Pavarotti, którego po debiucie w partii Tonia na deskach londyńskiej Royal Opera House w 1966 roku okrzyknięto „Królem Wysokich C”. Warszawska publiczność natomiast miała przyjemność posłuchać włoskiego tenora Francesco Demuro. Zwycięsko wybrnął on ze wszystkich pułapek wokalnych, udowadniając, że warto intensywnie pracować nad techniką śpiewu, by podążyć w ślady Pavarottiego.

Koncert uatrakcyjniły także otwierające go i wieńczące partie baletowe w tradycyjnych kontuszach szlacheckich – Moniuszkowski polonez koncertowy A-dur oraz mazur ze „Strasznego dworu”. Warto w tym miejscu także wspomnieć o wspaniałej pracy chóru, który uświetniał zarówno wykonania solistów, jak i zaprezentował partie chóralne z oper „Łucja z Lammermooru”, „Don Pasquale”, Straszny dwór”.
Uroczysty nastrój podkreśliła piękna gra świateł oraz subtelne, stonowane kolorystycznie, minimalnie animowane wizualizacje multimedialne, idealnie współgrające z muzyką i nie rozpraszające uwagi widzów.
W tak miłym dla ucha i oka otoczeniu delektowanie się tradycyjną lampką szampana było podwójną przyjemnością.

Tak udany, wielki operowy finał 2018 roku, niczym wykwintny i wcale nie ciężkostrawny deser wieńczący ucztę, jest niewątpliwie dobrą wróżbą na nowy rok. Pozwolił rozsmakować się w muzyce i nabrać apetytu na jeszcze więcej belcanta i… jeszcze więcej Moniuszki, bo w końcu rok 2019 upłynie pod patronatem kompozytora, w dwusetną rocznicę jego urodzin. Artyści Teatru Wielkiego Opery Narodowej i zaproszeni goście udowodnili, że można przeżyć całą gamę pozytywnych emocji i doskonale się bawić przy operowym repertuarze. Z niecierpliwością czekam na kolejną galę sylwestrową.

 

 

Koncert „Czar kolęd” w Krakowie. Fotorelacja.

Takie wieczory, przesycone niesamowitą, ciepłą atmosferą świąt białych, świetlistych, jak z wiktoriańskiej pocztówki, nie zdarzają się często. To dzięki kojącej muzyce, śnieg i zimowy chłód mniej doskwierają w naszej pędzącej w zawrotnym tempie codzienności i nabierają magicznego wymiaru. Bo czymże byłby okres świąt Bożego Narodzenia bez muzyki?

Utwory wykonane przez Magdalenę Pilarz-Bobrowską, solistkę o anielskim sopranie, zarówno w języku polskim, jak i angielskim, znane i mniej znane, wprawiły w nastrój zadumy, refleksji, nostalgii za celebrowaniem Bożego Narodzenia w czasach dzieciństwa, gdy życie wydawało się bajką. Piękne pieśni o tematyce zimowej każdym dzwiękiem malowały obrazy sielankowych, otulonych śniegiem pejzaży.

„O Holy Night” z polskim tekstem, a także „Have Yourself a Merry Little Christmas”, piosenka, słuchając której zawsze płaczę, czy przepiękna kolęda „In the Bleak Midwinter” skomponowana przez Harolda Drake’a do wiersza autorstwa Christiny Rosetti, czarowały, zachwycały i wzruszały. Wszystko to przeplatane poezją o tematyce, jakże by inaczej, bożonarodzeniowej, odczytanej przez prowadzącego koncert Łukasza Lecha.
Nie zabrakło też tradycyjnych polskich kolęd, w tym jednej z najstarszych – „Bóg się rodzi”, skomponowanej w rytmie poloneza. Jej rodowód sięga końca XVII wieku. Magdalena Pilarz-Bobrowska zaśpiewała wraz z chórem publiczności, która ochoczo do niej dołączyła. I tak oto, grupa zupełnych nieznajomych nagle poczuła się jak na rodzinnym spotkaniu.

Na fortepianie akompaniował angielski pianista, profesor Peter Bradley-Fulgoni. Jego niezwykłą wrażliwość interpretacyjną ukazały zwłaszcza instrumentalne wykonania polskich kolęd. Jedna z nich to „Nie było miejsca dla ciebie” – skomponowana w 1938 roku przez nowosądeckiego duchownego, ojca Józefa Łasia, była szczególnie popularna w Polsce okresu stanu wojennego, nazywano ją nawet „kolędą Solidarności”. 

Magii dodawało ciasne, lecz przytulne i świątecznie przystrojone wnętrze Księgarni Muzycznej „Kurant”, pełnej płyt i książek o muzyce, z przewagą muzyki klasycznej. 

Czas tamtego wieczoru płynął znacznie wolniej i spokojniej, pozwalając zatrzymać się na chwilę w pędzie życia, zasłuchać, odpocząć. Poczuć się znów dzieckiem i odnalezć w sobie radość z rzeczy małych. Zatęsknić za tym, co utraciliśmy. Przywołać najpiękniejsze wspomnienia.